Wołanie z oddali
Nawet gdyby nie był to kryminał, Wołanie z oddali
byłoby masakrycznie nudną powieścią. Ma te same wady, co pierwsza część
serii: akcja w ogóle nie wciąga, dialogi są drętwe i nic nie wnoszące
do sprawy, a egzystencjalne rozterki komisarza Erica Wintera są żenująco
płytkie. Już sama zbrodnia jest nudna: młoda kobieta zostaje uduszona i
porzucona na brzegu jeziora. Policjanci nie mogą zidentyfikować zwłok.
Ofiara prawdopodobnie miała dziecko. Nie ma w tym nic dziwnego, ani
ekscytującego, stąd dziwi „zaangażowanie” Wintera, który nie może
przestać o sprawie myśleć. Autor ze szczegółami opisuje śledztwo, z
którego nic nie wynika. Detale, mnóstwo nudnych detali. Denatkę
zidentyfikowano w połowie powieści, ale akcja rozkręca się – podobnie
jak w Tańcu z aniołem – dopiero gdzieś w ¾ książki.
Edwardson
stara się zwrócić w swojej powieści uwagę na problem samotności i
wynikającej z niej "powikłań". Ale jest to tak strasznie banalne!
Komisarz Winter ciągle gada o samotności, tak, jak się mówi o jakiejś
chorobie, z tą pewnością, że nas to nie dotyczy. Nie może się nadziwić!
Tymczasem sam stroni od wszelkich bliskich relacji! I te wszystkie
trącące beznadzieją rozważania o tym, że żyjemy w świecie, w którym
panoszy się zło, że dobro już nie wystarczy i że może zło należy
zwalczać złem... Ci snujący się bohaterowie... Mogłaby to być smętna
powieść egzystencjalna, po której można sobie podciąć żyły. Coś w stylu Wyspy niesłychanej
Mendozy ;) Ale jak na kryminał to nie wystarczy. W książce po prostu
przez większość czasu nic się nie dzieje. Pewnie tak rzeczywiście
wygląda praca kryminalnych, ale nie to interesuje czytelnika. Na tej
samej zasadzie czytelnik niekoniecznie chce wiedzieć o indolencji
śledczych i pocących się policjantach. To już któryś szwedzki kryminał z
wątkiem "lata stulecia", jakby Szwecja leżała w tropikach.
Kompletnie
nie trafia do mnie styl pisania Edwardsona. Jest mdły i tak nieciekawy,
że nie umiem się skupić na lekturze. Zupełnie wyprany z jakichkolwiek
emocji. Kiedy tylko przystępowałam do czytania Wołania z oddali
zaczynałam strasznie ziewać. Raz nawet zasnęłam. Potem sobie
uświadomiłam, że to nie pogoda, ale książka mnie tak otumania. Czytam,
ale nie wiem co czytam! Lektura dłuży się i mnie męczy. W nadmiarze
różnych szczegółów ginie to, co jest istotne, a to, co jest istotne jest
napisane w taki sposób, że i tak nie wiadomo o co chodzi. Intrygi są
mało ciekawe i nawet kiedy morderca zostaje złapany, zostaje mi taki
niedosyt, bo właściwie nie wiem co się wydarzyło, a przede wszystkim dlaczego
się wydarzyło. A bohaterowie? Oni wszyscy zachowują się, jakby byli
upośledzeni społecznie, jakby nie potrafili normalnie się komunikować i
żyli w jakimś własnym świecie. Niemożliwe są te dialogi między nimi:
E.W: Jeszcze raz poprosiliśmy cię o przyjście, żebyś mógł nam odpowiedzieć na kolejne pytania. G.B: To oczywiste. E.W: Wcześniej wykazywałeś chęć pomocy w tej sprawie. G.B: Naprawdę? E.W: Tak zrozumiałem. G.B: To nic nie zrozumiałeś. E.W: Możesz wyjaśnić, co chcesz przez to powiedzieć? G.B: Przez co? E.W: Że nic nie zrozumiałem. G.B: Nie ma nic do rozumienia. E.W: Ale my naprawdę próbujemy. Robimy wszystko, żeby zrozumieć, co się wydarzyło. G.B: Powodzenia, tylko tyle mogę powiedzieć. E.W: Tylko tyle? G.B: Tak. Co jeszcze mam powiedzieć? Ja się zajmuję własnymi sprawami.
I tak dalej, i tak dalej. Przez powieść
przewijają się różne postacie, w tym współpracownicy Wintera, ale te
wszystkie nazwiska się mylą, bo nic o tych ludziach nie wiemy. Nie są
oni postaciami z krwi i kości, jedynym dobrze opisanym bohaterem jest
Eric Winter – niedojrzały egoista, który nie potrafi zdecydować się na
ustatkowanie się. I to wszystko nie jest wina tłumaczenia, bo pierwszą i
drugą część tłumaczyły różne osoby, ale styl i klimat książki jest ten
sam.
Dla mnie ten kryminał to była po prostu strata czasu.
Moja ocena: 2/6
Ake Edwardson, Wołanie z oddali, Wyd. Czarna Owca, 2011
Komentarze
Prześlij komentarz