Pewnego razu był sobie Faustino. Faustino był muzykiem i bardzo lubił kobiety. Zrobił dziecko młodziutkiej Alimie. Alima prawie zmarła przy porodzie, a jej córeczkę Laurentinę oddano rodzącej w tym samym czasie, w tym samym szpitalu Dorotei, która straciła swoje dziecko. Dorotea była żoną o wiele lat od siebie starszego Dario Reisa. W dniu swojej śmierci Dorotea wyznaje Laurentinie, że nie jest jej prawdziwą matką. Laurentina wyrusza do Angoli, śladami swojego prawdziwego ojca... Skomplikowane? A to dopiero początek tej historii, w której przewijają się niezliczone żony i dzieci Faustina, przyjaciele i kochankowie Laurentiny, oraz przygodni towarzysze podróży.

Jose Eduardo Agualusa to angolski pisarz i dziennikarz. Jest autorem kilku powieści, zbiorów opowiadań oraz przewodników, z których do tej pory na język polski – o ile mi wiadomo – zostały przełożone tylko Żony mojego ojca. Szkoda, bo styl pisarza zupełnie mnie oczarował. Żony mojego ojca to powieść drogi, trochę reportaż, trochę pamiętnik, a właściwie pamiętniki – ułożone dosyć chaotycznie, składające się w całość na podobieństwo mozaiki. Laurentina przemierza południową Afrykę, od Angoli po Mozambik, spotykając się z kobietami, które niegdyś uwiódł Faustino. Każda z tych kobiet ma do opowiedzenia własną, unikalną historię, każda jest niezwykła. Kłopot w odbiorze powieści sprawia fakt, że nie zawsze jest jasne kto w danej chwili jest narratorem (autor w żaden sposób nie sygnuje poszczególnych rozdziałów), a więc trzeba czytać dosyć uważnie. Poza tym w konsternację wprowadzały mnie rozdziały, które nie dotyczą podróży Laurentiny, ale innej podróży śladem Laurentiny. Filmowcy i pisarze kręcący film o innych filmowcach i pisarzach? Stopień spiętrzenia wydał mi się zbyt duży. Nie wiedziałam o co w tym chodzi i jakżeż się zdumiałam, kiedy wygooglowałam sobie, że Karen Boswell to postać autentyczna, brytyjska dokumentalistka, przyjaciółka pisarza, która naprawdę nakręciła taki film, stanowiący bazę do książki. A może na odwrót. Niezidentyfikowany narrator zatem okazał się samym Agualusą.

Uff. Najciekawsze jest to, że mimo tego zagmatwania, tę książkę fantastycznie się czyta. Nawet nie wiedząc dokładnie w którym miejscu tej drogi jestem, ciągle czerpałam przyjemność po prostu z obcowania z tekstem. To piękna, poetycka proza, w której rzeczywistość miesza się z baśnią, życie z magią. Przemierzamy w niej połacie Afryki, odkrywając południowoafrykańską kulturę, mierząc się z dylematami dotyczącymi tożsamości bohaterów. Dużą rolę w tej powieści odgrywa muzyka, bo muzyka i miłość często idą w parze. W takiej Afryce – magicznej, tajemniczej, zmysłowej można się zakochać.
Księżyc był ledwo widoczny, ale gwiazdy oświetlały wszystko – miliony, miliony gwiazd, takich, jakich nigdy przedtem nie widziałam; gwiazd zajmujących cały przestwór nieba, aż do linii horyzontu, aż do płaskiej ziemi, rozpalających się i mnożących, i eksplodujących w ciszy pośród nieskończonego ogromu kosmosu.
Żony mojego ojca nie są dziełem doskonałym. Ich wadą jest nadmierne zamotanie fabuły: wątek Karen i jej filmu jest zbędny, niczego nie wnosi do powieści, poza skonfundowaniem czytelnika. I bez tego powieść jest oryginalna i klimatyczna. Nie oceniajcie jej podług Kapuścińskiego czy Marqueza, na których powołuje się wydawca – przynosząc tym książce chyba więcej szkody, niż pożytku. Agualusa potrafi obronić się sam.



Moja ocena: 5/6

Jose Eduardo Agualusa, Żony mojego ojca, Wyd. Znak, 2012

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później