Martin Caparros porwał się znowu na ogromne przedsięwzięcie: tworzy przekrojowy opis naszego współczesnego świata. Pisze o przeludnieniu, pracy, technologiach, naszych obyczajach (w których odbija się styl życia, także np. odżywianie się, zdrowie, ubiór), religiach, przemocy i prowadzeniu wojen. Wątkiem przewodnim, powracającym w wielu rozdziałach są nierówności - zarówno pomiędzy ludźmi, klasami - gdzie jedni (nieliczni) są bardzo bogaci, a inni biedni, a nawet bardzo biedni - ale także na poziomie poszczególnych krajów. Tak zwany zachodni styl życia, w którym mieści się kapitalizm, indywidualizm i egoizm, konsumpcjonizm, zdominował cały glob, choć być może na horyzoncie widać już jego kres, bo majaczy tam nowy hegemon, mający zakusy przejęcie pałeczki po Stanach Zjednoczonych. Cechą typową dla naszego życia jest niepokój o przyszłość, poczucie, że świat chyli się ku upadkowi, gdyż żyjemy w atmosferze ciągłego straszenia: a to katastrofą ekologiczną, a to sztuczną inteligencją, a to przeludnieniem, pandemiami i załamaniem się cywilizacji, nie wspominając już o widmie wojny, które ostatnio stało się znów bardziej wyraźne. Tyle tylko, że nie do końca w to wierzymy, dlatego też nie do końca chcemy zmian, a już zwłaszcza tych radykalnych, które mogłyby zagrozić naszej wygodzie i stylowi życia. Martin Caparros oferuje na to spojrzenie z dystansu, zastanowienia się nad pewnymi zjawiskami, których być może na co dzień nie dostrzegamy. Lub innymi - o których dobrze wiemy - ale nauczyliśmy się je ignorować, jak np. wspomniane nierówności, czy stopniowe dominowanie naszego życia przez technologie. 

Są w tej książce rozdziały lepsze i gorsze - np. podobały mi się spostrzeżenia na temat państwa, które neoliberalizm chce zepchnąć na margines (im mniej państwa, tym lepiej), bo jego działania mogą być zastąpione przez rynek. I tak, państwo może - wg tego - zarządzać wojskiem, policją czy sądami, ale już nie kolejami czy służbą zdrowia. Prawda jest też taka, że najważniejsze wynalazki, często są finansowane właśnie z państwowej kiesy/dokonywane w instytucjach państwowych, a potem są przejmowane przez rynek i snuje się narrację, że to zasługa kapitału prywatnego. Poza tym, jak trwoga to do Boga, bo okazuje się, że w razie kryzysu, to wszyscy oczekują, że to państwo pomoże - to państwo musiało radzić sobie z pandemią, czy ratować banki w 2008 roku. A jak państwo ma być skuteczne, skoro jest cały czas osłabiane?  Dziś państwo tak naprawdę niewiele może, bo jego funkcjonariusze są powiązani i uzależnieni od broligarchii. W kilku celnych zdaniach Caparros podsumowuje też dzisiejsze nastroje polityczne, nad którymi klasa polityczna się tak głowi (i wydaje się niczego nie rozumieć). 

Zagrożenia dla demokracji nie stanowili wyklęci populiści, neonaizści i terroryści; zagrożenie płynęło z niej samej. Swoim postępowaniem politycy wyrobili w obywatelach przekonanie, że polityka to kombinacja paktów, układów, układzików, sekretnych planów, które przywódcy polityczni knują po kątach pośród luksusu. (...) w poczuciu milionów rządy nie reprezentowały ich interesów - bo też nie reprezentowały. 
W momencie, kiedy znacznie obniżył się prestiż “systemu”, lewica jako zajmująca pozycję “antysystemową”, przegrywała, ustępując przed takimi filarami owego systemu jak Trump czy Bolsonaro. Wraz z nimi, i tyloma innymi, skrajna prawica jawiła się jako frakcja zdolna rozwiązać problemy, których bynajmniej nie miała zamiaru rozwiązywać - które wykreowała. 
Prawica najpierw kreuje problemy, a potem bohatersko je rozwiązuje. W dzisiejszych czasach niestety również to, co oferuje lewica, jest niewystarczające, bo w istocie niewiele zmienia, skoro cały czas poruszamy się w granicach wyznaczonych przez kapitalizm. Brak propozycji faktycznych zmian i siły, aby te zmiany przeprowadzić, bo tak głęboko utknęliśmy w tych koleinach. 

W początkach XXI wieku jedyne, co proponowała lewica, to aby ich dzieci, przy odrobinie szczęścia, wysiłku i dzięki pomocy państwa, zdobyły pracę w trzecim sektorze i mogły żyć inaczej niż rodzice. (...) Co ciekawe, z odpowiednią oferta wychodziły grupy nacjonalistyczne, z wyraźnym programem moralnym i religijnym, które wcześniej zawsze identyfikowały się z bogatymi i uważały za skrajną prawicę. Grupy te przejęły nie do końca sprecyzowane cechy tradycyjnie kojarzone z lewicą, jak niechęć wobec elit, apoteoza pracy fizycznej, gwałtowność form kontestacji czy radykalizm. (...) prawica nowego typu oskarżała imigrantów o niszczenie stylu życia miejscowych robotników, ci zaś częściej odnajdywali się w owej ksenofobicznej i rasistowskiej narracji. (...) Łatwo było zasugerować, że najgorszymi wrogami są obcy, imigranci, odbierający prawa miejscowym. W ten sposób nie występowali przeciw wygranym  - swoim szefom i pracodawcom - lecz przeciwko tym, którzy mogli zająć ich miejsca w układzie podporządkowania. Dla białych ze Świata Bogatego wrogiem nie byli kapitaliści, tylko ludzie dyskryminowani, którzy uzyskiwali jakieś prawa: kobiety, mniejszości, imigranci. (pamiętacie “kolejkę” w Obcych w swoim kraju?)
Dobry jest również rozdział o pracy, snujący refleksje zaczerpnięte od Davida Greabera i potwierdzające moje intuicje o tym, że współcześnie bronimy złej pracy, bo nie potrafimy wyobrazić sobie świata bez pracy. Mamy wpojone przekonanie, że żyć równa się pracować, co w gruncie rzeczy oznacza że trzeba pracować by żyć, skoro za podstawowe sprawy, niezbędne do przetrwania, musimy płacić. A pieniądze daje praca - i nie umiemy wyobrazić sobie innej opcji. Obowiązującą narracją jest dziś “ciężko pracować”, a praca wciska się już we wszelkie obszary naszego życia - pracujemy nawet kiedy odpoczywamy, bo leżeć i nic nie robić się nie godzi. Co więcej, my definiujemy się przez pracę (jestem lekarzem, kierowcą, przedszkolanką). Często wymyślamy [niepotrzebne] zajęcia i stanowiska, które mają markować pracę, bo nie potrafimy wyobrazić sobie, że za mniejszą ilość pracy dostaniemy te same pieniądze (nie wspominając już o tym, żeby zrezygnować z płacenia za zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych). Paradoks polega na tym, że straszy się nas, że AI “zabierze nam pracę” i zagrozi naszej egzystencji, a mimo to nadal inwestuje się w jego rozwój, a niewiele się robi, by chronić ludzi przed utratą pracy. Idea “dochodu podstawowego” jest w powijakach. 

Zakładano, że każdy będzie musiał poświęcić na pracę konieczną liczbę godzin i otrzyma pewną sumę pieniędzy - równowartość “dochodu podstawowego” - z redystrybucji kolosalnych zysków niesłychanie rozwiniętego technologicznie przemysłu. Krytycy pomysłu - większość ludzi zamożnych - powoływali się m.in. na F.D. Roosevelta (...) który sprzeciwiał się przyznawaniu zasiłków bezrobotnym, gdyż przez to ludzie “odzwyczajaliby się” od pracy. Po tym, jak przez tysiące lat ich “przyzwyczajano” - przy udziale religii i innych technologii - kiepskim interesem byłoby pozwolić, żeby się “odzwyczaili”. 
I, jak zauważa Caparros, przedsiębiorcy zawsze chełpią się tym, że “dają” pracę, podczas gdy tak naprawdę ją biorą, płacąc ludziom nieproporcjonalnie mało w stosunku do tego, ile wysiłku i czasu ludzie poświęcają dla tej pracy (często ze szkodą dla zdrowia) - większej części życia, którego nikt nam nie odda. A życie jest krótkie. Pogoń za pieniądzem i monetyzowanie coraz większych obszarów życia to także dystynktywna cecha naszych czasów. 

Z lżejszych tematów, podobało mi się również jak zaskakująco trafnie opisał Caparros współczesne rozrywki, a głównie muzykę… 

Kiedyś słuchanie muzyki wiązało się z trudnościami. Aby ktoś mógł ją usłyszeć, ktoś inny musiał ją w tym miejscu i w tym momencie wykonać. Stanem zwyczajnym była cisza. Muzyka stanowiła przywilej, nie dokuczliwość i przymus. (...) Teraz natomiast żyjemy w świecie muzyki rozlegającej się nieustannie, w którym nic nie jest trudniejsze do osiągnięcia niż cisza. Muzyki już się nie słucha. Słyszy się ją bez wyrażonej ochoty, bez przerwy, bez uwagi. Przestała być przeżyciem. Stała się dźwiękiem tła, szumem, hałasem, potrzebnym nam, żebyśmy nie musieli słyszeć jak żyjemy. 
Wiecie, ja z Caparrosem mam tak jest ze starym przyjacielem, którego ogólnie bardzo lubię, ale czasem mnie on bardzo wkurza. I tu też miałam takie momenty. Na przykład Caparros, choć krytykuje Zachód, to de facto jego narracja jest również zachodo-centryczna. I to raczej zza oceanu, niż z naszego bliska. Widać to w dość takim stereotypowym postrzeganiu podziału świata - pisze on, że są kraje bogate, do których zaliczają się rzecz jasna USA, Kanada, Europa Zachodnia i Australia, a reszta to kraje rozwijające się i biedne (część ich mieszkańców też zalicza się do bogaczy, zwłaszcza w Rosji, Chinach czy Indiach). A gdzie w tej układance jest miejsce dla Polski i innych krajów postkomunistycznych? Które już przecież nie należą do biednych, są częścią UE (o Unii Europejskiej też tu de facto nie ma mowy). Tyle że wiele osób z Zachodu nadal myśli, że Polska to jakiś kraj “Trzeciego Świata” (a co gorsza wielu Polakom, wbrew obiektywnym faktom, wydaje się, że jesteśmy biednym krajem) - i Caparros najwyraźniej się do nich zalicza, bo nie sądzę, by włączył nas do “Europy Zachodniej”. Granica tej mitycznej krainy “Europy Zachodniej” tradycyjnie lezy na Odrze, a potem to dzicz. Albo dziura, bo jest Rosja… a między Niemcami a Rosją co? Inne miejsce, w którym się “zawiesiłam” to to, w którym Caparros pisze, że przed 1800 rokiem istniało na świecie tylko 7 krajów, z tych, które istnieją współcześnie. I Argentyńczykowi najwyraźniej się zapomniało o takich krajach jak Wielka Brytania, Chiny, Indie, Grecja, Egipt, czy Polska właśnie. Niektóre z nich mają całkiem “starożytne tradycje”. Fakt, niekoniecznie te kraje istniały w takich granicach i formie, co dziś, ale to tyczy się w zasadzie wszystkich krajów, tych wymienionych przez Caparrosa też. Nie jest też jasne o który dokładnie moment “przed 1800 rokiem” chodzi, bo np. Polska faktycznie nie istniała w 1799 roku, jako niepodległe Państwo, ale jeszcze kilkanaście lat wcześniej - jak najbardziej tak. Oczywiście nie zmienia to wymowy, że w dawnym świecie większości dzisiejszych państw nie znaleźlibyśmy na mapie, ale jest to spora nieścisłość. A tego typu nieścisłości nie przystoją “historyczce” - historyk podawałby źródła (zwłaszcza powołując się na innych autorów) i nie pisałby rzeczy w stylu “nikt nie wie dlaczego imperia upadały” (co jest nieprawdą, bo mamy całkiem sporą wiedzę na ten temat, właśnie dopiero co skończyłam kolejną książkę na ten aczkolwiek na pewno jest to temat złożony). Nie pisałby też “wiemy, jak to się skończyło”, która tu fraza pada bardzo często -  i to jest najbardziej irytujące. Raz, że brzmi to protekcjonalnie, a dwa, że sęk w tym, że właśnie nie wiemy, jak to się skończy. Caparros też tego nie wie i nawet nie próbuje udawać, że wie, zasłaniając się cały czas tą bezpieczną formułką, brzmiącą jak “wiem, ale nie powiem”. Wreszcie - o wszystkim tu jest, a nie ma o katastrofie klimatycznej, stanowiącej w tej chwili dla nas największe zagrożenie i przenikającej do wszystkich dziedzin naszego życia. Nieopisanie tego, co się dzieje z naszą planetą, to tak, jakby rozpisywać się, że pacjentowi wyskoczyła gdzieś wysypka, a nie zauważyć, że umiera na zawał. Caparros potraktował ten temat lekceważąco, wzmiankując, że “ludzie mieli na jego punkcie obsesję” (historyk z przyszłości powinien wiedzieć czemu), podczas gdy na świecie było o wiele więcej “ważniejszych” spraw. Tak jakby to był jakiś wyimaginowany problem, tkwiący tylko w naszych głowach*. Brzmi to co najmniej jak ględzenie denialistów i prawicowych polityków, upierających się, że katastrofa klimatyczna, to spisek ekologów, a dbanie o środowisko to temat zastępczy. Serio? Tu znowu mamy typowe dla Caparrosa wchodzenie na nasze poczucie winy, tyle tylko, że - według jego narracji - czujemy się winni z niewłaściwego powodu. Ci, którzy martwią się o środowisko są hipokrytami, bo dbanie o środowisko uderza w ubogich! Aha. 

Cudownie jest znaleźć taki sposób zaangażowania, który nie wiąże się z żadnym ryzykiem, przynosi bezpośrednią korzyść każdemu i postuluje utrzymanie tego, co znane. (...) cudownie wiedzieć, że postawa taka zawiera w sobie nawet pewien odcień niechęci wobec formy funkcjonowania świata - z jego bezwzględnym kapitalizmem i wielkimi korporacjami - niechęci tak łagodnej, że może być czasem przez bezwzględnych kapitalistów i wielkie korporacje dzielona. Cudownie występować w imię wspólnej sprawy, tak na pozór szlachetnej i bezdyskusyjnej (...) 
To, że aktywizm ekologiczny “nie wiąże się z żadnym ryzykiem”, to powiedzmy np. Ostatniemu Pokoleniu. Albo tym aktywistom, którzy giną licznie w krajach Ameryki Południowej. O czym akurat Caprarros powinien doskonale wiedzieć. Żaden też dzisiejszy problem nie jest prosty i jednowymiarowy, a już zwłaszcza katastrofa klimatyczna. Caparros uprawia tu fałszywą dychotomię, jak w tych oskarżeniach, że jeśli jakaś firma wprowadza ekologiczne rozwiązania, to na pewno po to, żeby na tym zyskać, a nie żeby chronić przyrodę. A nie można robić jednego i drugiego? Co z tego, że firma coś zyska, skoro zyska również środowisko i my wszystko? Dlaczego te sprawy muszą być przeciwstawne? A czy ekologia jest formą konserwatyzmu? Paradoksalnie tak, tylko że dzisiejsza prawica wcale nie jest konserwatywna w tym sensie, a ów “konserwatyzm” przejęła lewica. Nieprawdą jest również to, że żaden polityk nie mógł w tamtych czasach nie określić swojego stanowiska w tej kwestii - w ostatnich wyborach prezydenckich widzieliśmy jakże wyraźnie, że ekologia bynajmniej nie zajmuje miejsca w postulatach naszych polityków.  

W historii zdarzają się takie momenty: ludzie czynią wielkie wysiłki, aby nie zobaczyć czegoś, co jest oczywiste - a skoro nie patrzą, to nie mają szansy tego uniknąć. 
Więc wyłania się z tego raportu obraz świata przesiąkniętego zachodnią cywilizacją, zachodnimi ideami, tak bardzo, że nie widzimy nawet innych możliwości urządzenia świata. Uznaliśmy, że doszliśmy do pewnego “kresu”, ostatecznej formy jego urządzenia, podczas gdy na świecie cały czas zachodzą zmiany, niekoniecznie na lepsze. Nie wierzymy też, że ten porządek może upaść, choć doświadczyliśmy już jego kruchości. Nie jesteśmy jednak pierwsi, którzy żyją w “ciekawych czasach” (co jest marnym pocieszeniem, kiedy przydarza się nam nieszczęście), a historia uczy, że każda epoka i każda cywilizacja ma swój kres. W wywiadzie na temat tej książki autor mówi, że “Często ulegamy pokusie myślenia apokaliptycznego, bo każdy z nas czuje, że żyje w szczególnie trudnych czasach. A jednak przez wieki wróżono najróżniejsze katastrofy – społeczne, ekonomiczne czy technologiczne – i żadna z nich nie doszła do skutku w formie, jaką sobie wyobrażano.”. Owszem, ale to jest klasyczny błąd percepcji - wnioskowanie z historii na temat przyszłości. To, że coś się nigdy nie zdarzyło, nie znaczy, że nie może zdarzyć się w przyszłości, zwłaszcza kiedy ostrzega nas nauka, a nie prorocy i jasnowidze. To samo z klasycznym argumentem, że zrobiliśmy ogromne postępy, a każde następne pokolenie żyje lepiej, niż poprzednie (ten argument fajnie skontrował Jonathan Kennedy w Patogenezie). To również nie oznacza, że nasza cywilizacja nie może się załamać, bo historia uczy, że dawniej cywilizacje upadały w swoim szczytowym momencie rozwoju, pod ciężarem wygenerowanych przez siebie problemów. Zupełnie jak my dziś: zamykając na nie oczy. 

Tak naprawdę o współczesnych patologiach pisze wielu, więc co w tym jest odkrywczego? Ktoś podsumował, zawiedziony, że jest to książka dla “niedouczonych licealistów” lub osób, które mają wyłączony internet. Tu się nie zgodzę, bo skala niewiedzy współczesnych ludzi może naprawdę dziwić, a bazowanie na internecie w pozyskiwaniu wiedzy też ma fatalne skutki, biorąc pod uwagę skalę bzdur i kłamstw, jakie w tym medium są rozpowszechniane. Poza tym Tamte czasy oferuje takie streszczenie i syntezę tego, co się dzieje na świecie. Zatem dla wielu osób książka faktycznie mogłaby być odkrywcza, no tylko że te osoby raczej po takie lektury nie sięgają, bo to nie są czytelnicy Caparrosa - takie jest moje zdanie. Mam jeszcze inny problem z Tamtymi czasami - chodzi mi o zbytnią łopatologię i styl momentami sprawiający wrażenie, że kierowany jest do dzieci, ludzi bardzo prostych, albo wręcz do jakichś istot z innej planety. Czy świat i społeczeństwo za 100 lat będzie aż tak inne, że trzeba będzie mu tłumaczyć co to są pieniądze, podatki, albo nawet odzież (sic!)? Przecież to są pojęcia znane od dawien dawna, znali je ludzie żyjący nawet kilka tysięcy lat temu, to nie jest specyfika XXI wieku, więc na jakiej podstawie autor zakłada, że świat w ciągu jednego stulecia zmieni się tak bardzo, że trzeba będzie to objaśniać? Brzmi to co najmniej dziwnie. 

Jeśli więc ktoś jeszcze nie wie jak działa nasz świat a.d.2025, to z tej książki się dowie, tylko nie oczekujmy odpowiedzi na najważniejsze pytania, co niestety daje wrażenie że autor zachowuje się jak kocioł przyganiający garnkowi. Owszem, nie mamy jasnej wizji jak rozwiązać nasze problemy, bo są one zbyt skomplikowane - ale Caparros również takiej wizji nie ma, nie ryzykuje opisania "jak się to skończyło", ograniczając się do krytykowania i pouczania. Pod koniec miałam wrażenie, że poucza mnie jakiś Konfucjusz - paradoksalnie, biorąc pod uwagę, że autor od początku zapowiada zmianę porządku światowego i dominację Chin. I żyli długo i szczęśliwie…  

Metryczka: 
Gatunek: publicystyka literacka
Główny temat: opis naszych czasów
Miejsce akcji: tamże
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 447
Moja ocena: 4,5/6 
 
Martin CaparrosTamte czasy. Raport z teraźniejszości, Wydawnictwo Literackie, 2025

*i może to najlepiej oddaje istotę tej katastrofy - właśnie takie jej postrzeganie

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później