Obcy we własnym kraju
Autorka zauważa, że w USA społeczeństwo przesuwa się coraz bardziej na prawo i to takie radykalne prawo - niegdysiejsi konserwatyści dziś w zasadzie mogliby być nazwani liberałami; to co kiedyś było skrajne, dziś jest zaledwie umiarkowane. Widzimy zresztą to zjawisko na całym świecie, także w Polsce. Skrajna prawica domaga się m.in. zlikwidowania wielu segmentów rządowych, w tym Agencji Ochrony Środowiska (co właśnie robi Trump) obniżenia podatków, czy nawet likwidacji szkół publicznych. Zarazem autorka przedstawia twarde dane, z których wynika, że stany “czerwone” są biedniejsze, mają gorsze wskaźniki zdrowia, edukacji, czy długości życia. Czy zatem nie daje to ich mieszkańcom do myślenia, że coś tu nie gra? Socjolożka chcąc to zbadać udała się do Luizjany, jako stanu, znajdującego się na ostatnim lub przedostatnim miejscu wśród wszystkich stanów USA, w rankingu stopnia rozwoju gospodarczego. Chcąc zawęzić swoje badania do jednego problematycznego obszaru, wybrała…ochronę środowiska. Luizjana jest też bowiem stanem bardzo zanieczyszczonym, dotkniętym wieloma katastrofami ekologicznymi, co wiąże się z usytuowaniem tam przemysłu naftowego. Hochschild rozmawia więc z mieszkańcami Luizjany, w tym tymi poszkodowanymi przez przemysł, usiłując zrozumieć jak to jest możliwe, że te osoby w większości deklarujące miłość do przyrody (a w Luizjanie przyroda BYŁA naprawdę wspaniała, teraz zamiast lasów i rozlewisk Luizjańczycy mają kominy i rurociągi) godzą się na jej dewastację i zatrucie środowiska przez przemysł oraz żądają zmniejszenia prerogatyw rządowych, mogących ich ochronić. Może to jest odwrotna zależność - środowisko właśnie dlatego jest tak zanieczyszczone, że ludzie nie widzą potrzeby zadbania o nie i wprowadzenia bardziej restrykcyjnych przepisów? Rzecz jasna nie tylko przyroda na tym cierpi, ale i ludzie, pozbawieni np. czystej wody, domów, które znalazły się na terenie objętym katastrofą ekologiczną i narażeni na poważne choroby, w tym nowotwory. Czy autorka znalazła na to wszystko sensowną odpowiedź?
Autorka drążąc snuje opowieść o kulcie wolnego rynku i kapitalizmu oraz amerykańskim śnie, w który - jak się okazuje - wierzy jeszcze całkiem spora liczba ludzi. Domagają się oni zatem mniejszych obciążeń podatkowych dla przedsiębiorców, w imię kreowania miejsc pracy, choć fakty są takie, że wielki przemysł jest coraz bardziej zautomatyzowany, a do pracy ściąga imigrantów, przy tym korzystając z ulg podatkowych lub wręcz wymigując się od płacenia podatków. Dla lokalnej społeczności więc żadna korzyść. W imię kreowania miejsc pracy poświęca się też przyrodę, jakby nie można było mieć jednego i drugiego. Koszty środowiskowe koncerny oczywiście przerzucają, wraz z odpowiedzialnością, na społeczeństwo. Czy naprawdę zanieczyszczenie środowiska to ofiara, którą musimy ponieść w imię kapitalizmu?
Sasol wystąpił o pozwolenie - i je otrzymał - na czerpanie wody z akwenów publicznych (...) Oprócz tego władze stanu wydały koncernowi pozwolenie na emisję dodatkowych 10 mln ton gazów cieplarnianych rocznie (...) Tymczasem urząd miasta Lake Charles wdrażał własny program “przeciwozonowy” [cokolwiek to znaczy] skupiający się wyłącznie na tym, co mogą zrobić prywatne osoby. Mogą, jeżdżąc samochodami, wybierać krótsze trasy albo chodzić na piechotę. Mogą nie zostawiać aut na luzie. Rzadziej kosić trawniki.
Liberałowie twierdzili, że nieuczciwie zdobyte zyski nadmiernie bogatych powinny budzić oburzenie; prawica wolała oburzać się na biednych obiboków wpychających się przed nimi do kolejki. (...) wyglądało to tak, jakby tata zostawił po sobie ogromny bałagan, a ty masz pretensje do mamy, bo mama zawsze czuje się odpowiedzialna (...) i jest pod ręką.
Autorka opisuje sposób myślenia południowców czujących, że rząd wspiera wszystkich: kobiety, czarnych, imigrantów, osoby LGBT, tylko nie ich samych, wskutek czego utknęli oni w kolejce do dobrobytu, podczas gdy ww. grupy się do niej wpychają.
Kobiety: kolejna grupa która, jeśli jesteś mężczyzna, wpycha się przed ciebie do kolejki. Twój ojciec nie musiał konkurować z kobietami o nieliczne posady biurowe. Wciskają się przed ciebie także przepłacani pracownicy urzędów państwowych, w większości kobiety i przedstawiciele mniejszości rasowych. Wydaje ci się, że mają krótsze godziny pracy, pewność zatrudnienia i wygórowane pensje, a potem emeryturę wyższą od twojej.
W istocie Luizjańczycy są barankami ofiarnymi złożonymi na ołtarzu amerykańskiego systemu przemysłowego. Bez względu na nasze przekonania polityczne wszyscy radośnie używamy plastikowych grzebieni, szczoteczek do zębów, telefonów komórkowych i samochodów, nie płacąc za to straszliwie zanieczyszczonym środowiskiem. Jak pokazują dane (...) czerwone stany ponoszą wyższe koszty po części na skutek decyzji własnych wyborców głosujących za liberalizacją przepisów, po części w wyniku oddziaływania obszaru społecznego - polityki, przemysłu, stacji telewizyjnych i Kościoła - który zachęca owych wyborców, by głosowali tak, a nie inaczej.
Ta sytuacja na amerykańskim Południu kojarzy mi się z sytuacją, w jakiej znalazły się Niemcy po I wojnie światowej, zrujnowane gospodarczo i pohańbione - tu Hochschild przywołuje ciągle tlący się w USA konflikt między Północą a Południem, datujący się od wojny secesyjnej. Efektem jest radykalizacja i backlash - widzimy obecnie, że odbierane są prawa z takim trudem wywalczone, znowu wymazuje się kobiety, środowisko naturalne jeszcze bardziej dewastuje, imigrantów deportuje. Dla mnie niestety te narzekania amerykańskiej prawicy brzmią jak narzekanie uprzywilejowanych, że odbiera się im ich przywileje i przyznaje równe prawa grupom do tej pory uciskanym. Bo jest w tym założenie, że ci ludzie nie zasługują na to samo, co mają inni. A czemu nie? Najczęściej tymi narzekającymi na prawicy są oczywiście biali mężczyźni.
Czy są oni “ofiarami”? Tak, ale ofiarami własnych poglądów i
patriarchatu - i to wiele wyjaśnia - choć w Obcym to słowo nie pada.
Kiedy przyjrzeć się im bliżej, przepisy prawa stanowego zaczynają układać się w pewien wzór i Wielki Paradoks staje się bardziej skomplikowany, niż to się początkowo zdawało. Przepisy dotyczące alkoholu, broni palnej, jazdy na motocyklach - innymi słowy, klasycznych pasji białych mężczyzn - są bardzo liberalne (...). Ściślejszej kontroli podlegają jednak kobiety i czarni mężczyźni. (...) Więc choć Luizjana szczyci się kowbojskim umiłowaniem wolności, kobieta chcąca usunąć ciążę z gwałtu, czarny nastolatek w parafii Jefferson Davis, czy Albert Woodfox* mogą to postrzegać nieco inaczej.
W rozmowach, które prowadziłam i którym się przysłuchiwałam na imprezach wyborczych (...) dużo miejsca zajmowała wolność, rozumiana jako wolność czegoś - rozmawiania przez komórkę w czasie prowadzenia samochodu (...), chodzenia po mieście z naładowaną bronią. Ale prawie nikt nie mówił o wolności od takich zjawisk, jak przemoc z użyciem broni palnej, wypadki samochodowe, czy toksyczne zanieczyszczenia.**
Żeby było jeszcze bardziej “paradoksalnie” autorka przywołuje tu przykład Baraka i Michelle Obamy, którzy wywodząc się z dość ubogich rodzin, zaszli tak wysoko. I to jest - według zwolenników takiego myślenia - “podejrzane”, bo na pewno dokonali tego dzięki “rządowym pieniądzom”.
Mieszany rasowo syn niezamożnej, samotnej matki zostaje prezydentem najpotężniejszego państwa na świecie (...). Tylko czy Obama zrobił karierę uczciwie? Jak udało mu się dostać na tak drogą uczelnię, jak uniwersytet Columbia? Skąd Michelle Obama wzięła pieniądze na studia w Princeton? (...) Musieli dostać pieniądze od rządu federalnego.
Autorka wspomina o telewizji FOX, będącej tubą prawicy, ale moim zdaniem w tej analizie zabrakło jeszcze jednego klocuszka, który wydatnie przyczynia się do dzielenia i radykalizowania się społeczeństw, a mianowicie mediów społecznościowych. Może to wynika z tego, że ciągle mamy tendencję do bagatelizowania ich wpływu, a zwłaszcza starsze pokolenia, nie nawykłe od małego do bycia pod wpływem technologii. Osoby, z którymi rozmawia Hochschild też zresztą należą do tych starszych pokoleń. Poza tym ta książka powstała jeszcze PRZED Cambridge Analitica, Brexitem i innymi “Facebook files”. Tymczasem dziś już mamy badania i pewność, że media społecznościowe robią ogromną krecią robotę, nakręcając ludzi, podsycając ich gniew i zmieniając sposób myślenia na zero-jedynkowy. I w tym też należy upatrywać rosnącej radykalizacji poglądów.
Ciągłe zanurzenie w polaryzujących platformach mediów społecznościowych zmieniło architekturę naszych mózgów i sposób, w jaki przetwarzamy informacje - proces ten jest z natury patologiczny, niezdrowy oraz podważa jakikolwiek potencjał racjonalnego myślenia. Podczas gdy media społecznościowe pochłonęły nasz świat, nasze społeczeństwo rozwinęło swego rodzaju binarne myślenie czarno-białe, co stanowi przeciwieństwo zniuansowanego myślenia krytycznego. (...) Niestety to myślenie binarne nie tylko przyspieszyło nasze obecne zderzenie kulturowe i podziały polityczne, ale też Twitter, FB, Instagram, a teraz TikTok mają głębokie implikacje kliniczne, ponieważ ludzie myślący binarnie (...) są bardziej reaktywni, mniej odporni i słabiej przygotowani na zwiększoną impulsywność oraz kruchość (...). Sam FB narodził się jako binarny wybór (...) ponieważ te binarne wybory i inne formy skrajnego polaryzowania treści są nierozerwalnie osadzone w genomie tej platformy. W rzeczywistości w tym, co zostało okrzyknięte mianem “pętli ekstremizacji", wszystkie platformy ms działają jako samonapędzające się mechanizmy sortowania, które mają charakter binarny, wysyłają użytkownikowi algorytmicznie napędzane, coraz bardziej zintensyfikowane treści mające na celu pobudzenie jego gadziego mózgu w oparciu o postrzegane preferencje. (Cyfrowe szaleństwo - Nicholas Kardaras).
Obcy we własnym kraju to wspaniała lekcja dotycząca ludzkiej
mentalności i psychologii społecznej. Bo źródeł opisanych postaw należy
szukać właśnie w ludzkim umyśle, przekonaniach i wartościach. Skrajni konserwatyści uważają, że globalne ocieplenie to
lewacka ściema, a zagrożenia dla środowiska nie uważają za “realny
problem”. Dowodzi to, że nie kieruje nimi bynajmniej logika, ni też
argumenty ekonomiczne (“opłacalność”), a raczej ideologia i emocje, a
więc myślenie zniekształcone błędami poznawczymi (wyparcie,
zaprzeczenie), uprzedzeniami, stereotypami i faktami alternatywnymi. Można się
tu odwołać również do tego, co pisze Jonathan Haidt w Prawym umyśle,
skoro w dyskursie pojawiają się również kwestie natury moralnej i
religijnej. Czytałam tę książkę z mieszaniną fascynacji i przerażenia,
zwłaszcza że tak dużo w niej o kwestiach ochrony środowiska - a sięgając
po nią, byłam tego kompletnie nieświadoma. Mój egzemplarz jest cały
upstrzony zakładkami i notatkami, nieomal zarwałam dla tej książki noc
(czego nigdy nie robię), bo Hochschild pisze tak zajmująco. Jestem tą książką zachwycona. Autorka przy
tym nie pisze rozprawy naukowej z wyżyn swojej katedry, ale rozmawia z
ludźmi; nie ocenia, nie krytykuje postaw swoich rozmówców, stara się
obiektywnie przedstawić ich punkt widzenia, mimo że oczywiste jest, że
go nie podziela. Wspomina o tym, że Luizjańczycy to mili, gościnni ludzie, kochający przyrodę (sic!). Celem tej wyprawy na Południe było wszak “przeskoczenie muru empatii”, który przegradza konserwatystów i
liberałów, coraz wyższego, dodajmy. Nie zauważyłam w tej narracji
żadnych kąśliwych uwag, ani udowadniania założonej z góry tezy, ani
nawet modnej teraz “mikroagresji”. Przeciwnie -
chęć zrozumienia przyczyn takiego, a nie innego myślenia. I wszak to, że
kogoś rozumiemy nie znaczy, że musimy się z nim zgadzać.
Bo argumenty prezentowane przez konserwatystów nie wytrzymują po prostu konfrontacji z faktami i nauką, a często cechują się hipokryzją. Bo jak inaczej nazwać sytuację, kiedy ktoś sarka na świadczenia społeczne, wypłacane przez rząd, a jednocześnie sam z nich korzysta (bo skoro są, to czemu nie)? Hipokryzją jest też powoływanie się na “chrześcijańskie wartości” - tyle tylko, że Jezus nie pochwalał chciwości i nauczał, że innym trzeba pomagać, a nie dzielić na lepszych i gorszych, w zależności od stanu posiadania. Z reguły mamy tu więc do czynienia z podważaniem ustaleń nauki, lub wiarą w jakieś dane wyciągnięte z kapelusza - weźmy na przykład wyobrażenia versus prawda, na temat tego, jaki procent pracujących jest faktycznie na garnuszku rządu. Czy o ich “wygórowanych” pensjach (taaa, urzędnicy państwowi na pewno należą do krezusów, zwłaszcza kiedy każdy polityk zaczyna swoją listę obietnic od obcięcia wydatków na “zbędną biurokrację”). Realia dotyczące tego ile miejsc pracy kreuje przemysł naftowy, w imię którego Luizjańczycy poświęcamy przyrodę i własne zdrowie, też znacznie odbiegają - na niekorzyść - od wyobrażeń (autorka w aneksach podaje wiele danych rozwiewających tego typu popularne mity). W tej sytuacji już samo przytoczenie tych niewygodnych faktów rodzi posądzenia o stronniczość. Ci ludzie po prostu wierzą w to, co jest dla nich wygodne i zapewne faktycznie tak jest, że prawda ich nie interesuje, skoro stanowi ona zagrożenie dla wartości, i stylu życia, które wyznają. A który w skrócie można opisać jako: nie chcę mieszkać w mniejszym domu i nie chcę jeździć gorszym samochodem. Amerykańska mentalność w pigułce. Zresztą ludzie na całym świecie dziś zachowują się w ten sposób. A jeśli ktoś uważa, że nie warto się przejmować zanieczyszczeniem środowiska gdyż nasze życie jest krótkie, a po śmierci pójdziemy do nieba, a tam nie ma takich problemów jak zatrute rzeki - no to ja nie mam więcej pytań…
Gatunek: reportaż
*Afroamerykanin, którego przez lata przetrzymywano w izolatce w luizjańskim więzieniu.
**czy nie tak samo jest w Polsce?
Komentarze
Prześlij komentarz