Ewa. Ewolucja jest kobietą
Cat Bohannon postanowiła zająć się ewolucją kobiety, i to sięgając
znacznie dalej w przeszłość, niż zazwyczaj się to robi: do małych
zwierząt, które wyewoluowały kiedy asteroida zmiotła z powierzchni
świata dinozaury. Amerykańska badaczka eksploruje tajemnice kobiecego ciała, naświetlając różnice między kobietą i mężczyzną z punktu widzenia ewolucji oraz naszej biologicznej roli. Po kolei opowiada o ewolucji układu rozrodczego, zmysłach i postrzeganiu świata, dwunożności, mózgu. Dlaczego zostałyśmy skonstruowane tak, a nie inaczej? Jakie są tego wady, a jakie zalety? Znajdziecie tu wyjaśnienie (a przynajmniej próby wyjaśnienia):
- czemu kobiety mają tak duże piersi, a nie, jak inne ssaki - ledwie wypustki?
- inne zwierzęta mają różne kształty macic, w tym macice podwójne, potrójne - a nasza macica wcale nie wygląda w rzeczywistości tak, jak to zawsze się przedstawia z atlasach anatomii,
- po co kobiecie jest miesiączka (wbrew pozorom naukowcy nadal toczą spory na ten temat) - znowu ewenement w świecie zwierząt (podobnie jak menopauza - po co komu potrzebne są stare kobiety, które nie mogą się już rozmnażać - to też ewolucyjna zagadka),
- dlaczego starsi mężczyźni nie słyszą kobiet i o tym, że kobiety bardziej cierpią wskutek hałasu, niż mężczyźni (no tak, znowu - nie dość, że jestem na hałas przewrażliwiona, to jeszcze okazuje się, mam do tego inklinacje z racji swojej płci) - to kolejna dziedzina pokazująca jak bardzo świat jest zaprojektowany dla mężczyzn,
- czemu ewolucyjnie mamy skłonności do problemów z kręgosłupem czy halluksami i czemu to raczej mężczyźni powinni chodzić w szpilkach,
- dlaczego malaria to głównie problem kobiet,
- dlaczego z biologii wynika, że w naszej przeszłości nie było zbyt wiele przemocy seksualnej (sic!), a patriarchat w skali ewolucji to dość nowy wynalazek,
- last but not least: w przeciwieństwie do wielu innych narządów w naszym ciele, tym, co mężczyźni i kobiety mają takie samo (lub prawie takie samo) jest mózg… (mimo, że macierzyństwo powoduje zmiany w mózgu, i to nie tylko takie, które złośliwi nazywają “odpieluszkowym zapaleniem mózgu”).
Szok, ilu nowych i ciekawych rzeczy dowiedziałam się o swoim ciele, i
nie tylko (nosorożce mają penis długości ¾ metra ???). Serio, tego nie
uczymy się w szkole - pewnie jest to skutek przyrostu wiedzy, ale też
powód jest ten sam, co zawsze: dominacja mężczyzn i patriarchat tłumiły
wszelkie głosy mówiące, że kobieta NIE JEST jakąś gorszą, wybrakowaną
wersją mężczyzny. Kobieca anatomia i fizjologia jest o wiele bardziej skomplikowana niż u mężczyzn (i to jest główny powód, dlaczego badania medyczne przeprowadza się tylko na samcach) i to przystosowanie ewolucyjne kobiet ma kluczowe znaczenie do przetrwania naszego gatunku. Siłą rzeczy dominującym wątkiem w Ewie jest więc kwestia rozmnażania się - i tu też zauważalne jest inne podejście autorki, niż klasyczna narracja skupiająca się na tym, że tak już po prostu jest, traktującą kobiety bardziej jak chodzący inkubator, a nie czującą istotę. I dziwiąca się, czemu dziś kobiety nie chcą mieć dzieci (i potępiająca je za to). Pomijając już cały aspekt socjologiczny i kulturowy, to nikt nie zastanawia się nad tym, ile kosztuje to kobietę z biologicznego punktu widzenia - bo wydaje się to “naturalne”. Na lekcjach biologii dowiadujemy się przecież, że
menstruacja to po prostu przygotowanie się mojego ciała na dziecko, że endometrium to miękka poduszka miłości do dziecka, a fakt, że odczuwam bóle menstruacyjne jest karą za to, że nie dość często zachodzę w ciążę.*
Ciąża, poród i połóg są u ludzi trudniejsze, dłuższe i znacznie bardziej narażają je na koszmarne komplikacje. Na powikłania, które mogą prowadzić (i nadal regularnie prowadzą) do śmierci matki, dziecka lub ich obojga. A jeśli te skomplikowane procesy reprodukcyjne nie zabiją matki, mogą spowodować u niej niepłodność albo deformacje u potomstwa. Większość cech, które sprawiają, że rozmnażanie jest u nas taką loterią, zapewne istniała już u habiliski. A u jej potomkiń cechy te tylko się pogorszyły.
To nie tylko imponujące - to nie powinno być możliwe. Wiele innych gatunków też beznadziejnie radzi sobie z rozmnażaniem. Te, które jeszcze istnieją, albo są odizolowane w jakiejś dziwacznej niszy ekologicznej, albo powoli wymierają (...).
A jednak. Jest nas 8 miliardów - i ten sukces reprodukcyjny nasz gatunek zawdzięcza kobietom, inwestującym potwornie dużo, często całe swoje życie, by urodzić i odchować dziecko - i jak tym kobietom się odwdzięczamy? Autorka obala też pogląd, jakoby kobieta (a w zasadzie dziewczynka) była gotowa do zostania matką/"wystarczająco dorosła" kiedy zaczyna miesiączkować (a jak wiemy ten pogląd trzyma się dobrze i to nie tylko w krajach islamskich). Ciąża jest zagrożeniem dla życia nastolatki jeszcze większym, niż dla dorosłej kobiety. Tym bardziej, że wskutek różnych zmian cywilizacyjnych dziewczynki zaczynają miesiączkować dziś coraz wcześniej. Serio, ktokolwiek uważa, że ośmiolatka jest gotowa by rodzić dzieci?
przez większość historii naszego gatunku menarche występowała u dziewcząt, kiedy ich ciała miały wystarczająco dużo pośladkowo-udowej tkanki tłuszczowej i na tyle rozrośnięte kości, by zajście w ciążę nie zrobiło im zbyt dużej krzywdy, a jednocześnie szczęśliwie zbiegała się w czasie z takim momentem w rozwoju mózgu, kiedy mózgowe zmiany związane z macierzyństwem mogły się nie nakładać na zmiany typowe dla wcześniejszego okresu dojrzewania.
Trzeba poczuć ten moment, od którego twoje chodzenie ulicami stało się zupełnie innym doświadczeniem, bo mężczyźni zaczęli na ciebie inaczej patrzeć. Kiedy życiowe możliwości zaczęły ci się zawężać i nie czułaś się na siłach, żeby to powstrzymać. Trudno byłoby zbudować taki mózg u współczesnego chłopaka.
Tam gdzie kobietom nie zapewnia się kształcenia, całe społeczeństwa w końcu zamieniają się w ugór. Jeśli wnioskować z historii, zaniedbywanie edukacji dziewcząt jest oznaką upadku cywilizacji. Nie da się bez końca zaniedbywać mózgów połowy mieszkańców danej społeczności.
Co światlejsi ludzie już kilkaset lat temu zorientowali się, że edukowanie kobiet jest korzystne dla społeczności, chociażby dlatego, że matka jest pierwszą edukatorką chłopców... Nie wspomnę już o zabijaniu dziewczynek jako "bezwartościowych", po czym narzekaniu mężczyzn w tych krajach, że jest "za mało kobiet", w związku z czym panowie odczuwają frustrację seksualną oraz brak "macic" do rodzenia dzieci. Brawo wy!
W prowadzonej przez ssaki grze o przetrwanie zawsze można dorobić więcej chłopców. Utrata zdrowej, młodej samicy jest niezwykle kosztowna.
Z biologicznego punktu widzenia, to samice są “lepszą” płcią, cenniejszą, bo to od nich zależy przetrwanie gatunku. Organizm kobiet jest bardziej skomplikowany, odporniejszy, dłużej żyje (kobiety żyją dłużej niż mężczyźni nawet mimo tego, że medycyna daje facetom fory). Mówiąc brutalnie: samce są “tanie”. Jednak w tak skonstruowanym świecie, jaki mamy, faceci mają tę przewagę, że po prostu mają więcej czasu, żeby zajmować się sobą, rozwijać swoje zainteresowania i talenty oraz bawić się w takie rzeczy jak wojna czy polityka.
Póki co jednak wyginięcie (z powodu dyskryminacji kobiet) nam nie grozi... i tu wyjaśnienia Bohannon nie do końca mnie przekonują. Moja teoria (potwierdzona rzecz jasna tylko własnymi doświadczeniami) jest taka, że ludzie nie wyginęli, ponieważ lubimy seks (i to jest oczywiście narzędzie ewolucji, mające wspomagać nasze rozmnażanie). Więc skoro uprawialiśmy dużo seksu, to dzieci się rodziły - chcąc nie chcąc - i nawet jeśli spora ich liczba umierała, to jakoś się to kulało do czasów nowożytnych. Eksplozja demograficzna nastąpiła przecież dopiero w wyniku postępów w medycynie, wyeliminowaniu wielu chorób zakaźnych i polepszeniu stanu higieny. Z drugiej strony, przez patriarchat rodzenie dzieci stało się w pewnym momencie jeszcze trudniejsze, bo faceci zaczęli się wtrącać do położnictwa i wymyślać metody sprzeczne z fizjologią (np. rodzenie na leżąco, medykalizacja porodów). I tego akurat w książce mi zabrakło, choć Bohannon poświęca cały rozdział “miłości”, tylko że bardziej w rozumieniu strategii behawioralnych wypracowanych przez ludzi, by wspierać rozrodczość.
Autorka ma świetne pióro, książka jest napisana lekkim stylem, z poczuciem humoru, oraz feministycznym nerwem. Cechuje ją empatia dla naszych przodkiń (i współczesnych kobiet też) - Bohannon kieruje reflektor na kobietę, jej potrzeby i jej problemy, traktuje je holistycznie, a nie tylko opowiada o biologicznej roli kobiety, sprowadzając ją do roli matki. Wyraźnie zwraca uwagę na kwestie równości płci i wszystko, co się z tym wiąże, w tym protekcjonalne traktowanie kobiet przez medycynę i uzależnianie jej ratowania od tego, czy ma dzieci, czy nie. Czytając to czułam się podbudowana, że wreszcie ktoś docenia jakim cudem jest ciało kobiety i to, ile musimy znieść mając wątpliwą przyjemność bycia kobietą. Usatysfakcjonowane powinny się też czuć osoby niebinarne, transpłciowe i nieheteronormatywne, ponieważ autorka uwzględnia je w swojej opowieści, przez co jeszcze bardziej ma się poczucie, że jest to książka szyta na miarę naszych czasów. Do tego pozycja jest ozdobiona pięknymi ilustracjami. Przeczytałam od deski do deski, łącznie z przypisami, a to rzadko mi się zdarza. I tu znalazłam jednak jeszcze jedną wadę: kim jest kobieta, która tak zajmująco pisze o nauce? W książce napisano, że “pracuje na Columbia Uniwersity”. Ale pracuje jako kto? Trudno znaleźć o Cat Bohannon cokolwiek więcej, niż to, że jest naukowczynią...
Gatunek: popularnonaukowa
*cóż, co prawda z ostatnich relacji w mediach wynika, że wielu mężczyzn w Polsce nie ma pojęcia czym jest miesiączka, więc widocznie na lekcje biologii w podstawówce nie chodzili.. co oczywiście nie przeszkadza im wypowiadać się w kwestii kobiecego zdrowia i praw reprodukcyjnych. Im szczególnie polecam tę pozycję.
Komentarze
Prześlij komentarz