Krótka historia postępu

 
Może i USA mają ogromne nierówności, ale też to one przodują technologicznie, a Europa traci na znaczeniu - taki czytam komentarz pod artykułem o nierównościach społecznych. Jest to zdanie często powtarzane, bezmyślnie mam wrażenie, wyrażające ślepą wiarę w technologię i postęp. Ronald Wright pisze o tym tak:

 

 

W kulturze zachodniej, pomimo gorzkich doświadczeń XX wieku, wciąż króluje wiara w wiktoriański ideał postępu, którą historyk, Sidney Pollard opisał w 1968 roku jako “założenie, zgodnie z którym istnieje określony schemat w historii ludzkości, polegający na ciągu nieodwracalnych zmian w jednym tylko kierunku, w kierunku poprawy”. (...) Przyjęliśmy oceniać postęp ludzkości miarą technologii: maczuga jest lepsza od pięści, strzała jest lepsza od maczugi, pocisk zaś jest lepszy od strzały. 

Ale jak się tak zastanowić, to co nam przychodzi z owej technologii? Czy jesteśmy dzięki niej szczęśliwsi? - no nie, wręcz przeciwnie. Czy żyje nam się lepiej? Łatwiej, tak, w pewnych aspektach, ale czy lepiej? Prawda jest taka, że z owych technologii często jest więcej szkód, niż pożytku, częściej generują one kolejne problemy, które potem bohatersko rozwiązujemy. Poza tym bogaci się na nich niewielka liczba osób, a cała reszta biega jak chomiki w coraz to szybciej kręcącym się kołowrotku, karmiona bajeczkami, że każdy kiedyś może wspiąć się na szczyt i zająć miejsce wśród elity. Jak tylko będzie “ciężko pracować”. Tymczasem cywilizacyjnie jesteśmy wciąż w tym samym miejscu, co 100, 200 czy 500 lat temu - wielu ludzi nadal z trudem wiąże koniec z końcem, podczas gdy na szczycie piramidy społecznej trwa zabawa. Mamy takie bogactwo, splądrowawszy planetę, i tyle pieniędzy, że spokojnie można by zapewnić godne życie wszystkim ludziom, ale co z tego, skoro porażająca większość tego bogactwa skupia się w rękach kilku procent ludzi. Co jest więc sednem zdobyczy technologicznych, czy ekonomicznych, skoro nadal tak wielu ludzi żyje  w biedzie, zanieczyszczonym środowisku (składanym na ołtarzu postępu) i ucisku? Tym bardziej, że współczesne wynalazki są coraz bardziej niebezpieczne i stwarzają wręcz egzystencjalne zagrożenie dla ludzkości - czym martwi się wielu mądrych ludzi. 

Ale miało być w zasadzie nie o nowych technologiach, tylko o postępie w ogóle, który - jak dowodzi Ronald Wright - nieuchronnie zapada się pod ciężarem własnego sukcesu. Ronald Wright jest kanadyjskim naukowcem, archeologiem i antropologiem, autorem wielu książek, w Polsce jednak chyba nieznanym. Na tę pozycję natknęłam się przypadkiem w bibliografii innej książki. Autor opowiada w niej o rozwoju i upadku dawnych cywilizacji (Rapa Nui, Sumerów, Majów, Cesarstwa Rzymskiego), dowodząc, że powtarzamy ich błędy i jakkolwiek wydaje się nam, że nasza współczesna, technologicznie zaawansowana cywilizacja będzie trwać wiecznie, to tak naprawdę zachowujemy się identycznie jak nasi przodkowie, w epokach schyłkowych… 

Żadna z cywilizacji nie była w stanie skutecznie się zreformować ani dostosować, większość nawet nie próbowała - przynajmniej do czasu, gdy było już na to zbyt późno. To nasunęło mi myśl, by zdefiniować pułapkę postępu: uwodzicielski ciąg sukcesów, który po osiągnięciu określonego rozmiaru prowadzi do katastrofy. 
Wielu historyków zgadza się z tym, że rolnictwo, owszem było milowym krokiem w rozwoju naszej cywilizacji, spowodowało jej ekspansję, ale zarazem był to krok fatalny z tego względu, że de facto wygnaliśmy sami siebie z raju, a dzieje ludzkości zaczęły się toczyć w fatalnym kierunku, znaczone ciężką pracą, wojnami, głodem i chorobami odzwierzęcymi. 
Rolnictwo zwiększyło ilość pożywienia kosztem jego jakości. Oznaczało więcej jedzenia dla większej liczby ludzi, ale rzadko kiedy lepsze odżywianie tudzież lepszy poziom życia. 
Brzmi znajomo? 
A to? 
Temu to potanieniu produkcji, jak się rzecz nazywała, poświęcono wszystko: szczęście robotnika, nawet najelementarniejszy komfort, a nawet samo zdrowie, pożywienie, ubranie, mieszkanie, odpoczynek, rozrywki, wykształcenie - krótko mówiąc całe jego życie nie ważyło tyle co ziarnko piasku przeciwko tej ponurej konieczności “taniej produkcji” towarów, których ogromna część nie zasługiwała wcale na produkowanie. (...) nawet bogaci i możni, przełożeni wyżej wspomnianych biedaków, musieli godzić się na życie wśród widoków, dźwięków i odorów, których człowiek z natury nienawidzi i unika, aby jeno ich bogactwo mogło popierać ten wyższy obłęd. Całe społeczeństwo znalazło się w paszczy tego drapieżnego potwora, zwanego “tanią produkcją” Rynku Światowego. 
To przytaczany przez Wrighta fragment z XIX-wiecznej dystopii Wiliama Morrisa Wieści znikąd czyli epoka spoczynku. W kulturze - szeroko pojmowanej, jak w Krótkiej historii postępu, często wydaje się nam, że my coś wynaleźliśmy, a tak naprawdę wszystko to już kiedyś było. I po raz kolejny “odkrywamy Amerykę”. Świadczy o tym nie tylko historia, ale i właśnie dystopie, w których odnajdujemy z przerażeniem zadziwiająco trafny obraz naszego współczesnego świata. Wracając do historii: 
Krótki okres rozkwitu imperium Ur ukazuje te same zachowania, które widzieliśmy na Wyspie Wielkanocnej: kurczowe trzymanie się wierzeń i praktyk, okradanie przyszłych pokoleń, by utrzymać obecne, wydawanie ostatnich rezerw zasobów naturalnych na lekkomyślne hulanki w zbytku bogactwa i chwały. (...) populacja rosła, nadwyżki ekonomiczne wydawano na rozbudowę majestatycznych budowli. Rezultatem było kilka pokoleń dobrobytu (dla władców), po czym nastąpił upadek, z którego południowa Mezopotamia nigdy się już nie podniosła. 
U Majów z kolei
Kryzys narastał, a tymczasem rządzący nie podejmowali decyzji o korekcie kursu, nie ograniczali królewskich czy wojskowych wydatków, nie próbowali rekultywować gruntów, ani nie zachęcali do kontroli urodzeń (...). Nie, oni okopali się na swoich stanowiskach i robili dalej to, co robili zawsze, tylko bardziej. Ich receptą były wyższe piramidy, większa władza dla królów, cięższa praca dla mas, więcej wojen z obcymi. Używając współczesnych pojęć, elita Majów stała się ekstremistami lub ultrakonserwatystami, wyciskając ostatnie krople profitów z przyrody i ludności. 
Drill baby, drill. Nie musimy cofać się zresztą aż tak daleko w przeszłość, by zobaczyć, że niektóre rozwiązania ciągle wracają i są wałkowane na nowo: 
Podważanie powojennego konsensusu i przywoływanie na powrót archaicznych wzorców politycznych oznaczałoby powrót do krwawej przeszłości. Ale do tego właśnie zmierza nowa prawica od późnych lat 70-tych XX wieku, zawijając stare pomysły w nowe papierki i wykorzystując je do transferowania władzy od rządów z mandatem wyborczym do niedemokratycznie zarządzanych korporacji. Lojalni wobec prawicy publicyści (...) przedstawiają w mediach ów proces jako “cięcie podatków” i “deregulację”. Pycha ekonomii leseferystycznej (...) była wielokrotnie poddawana próbom i wielokrotnie ponosiła porażkę, pozostawiając po sobie zgliszcza i rozbite społeczeństwa. Bunt przeciwko redystrybucji zabija cywilizację od dzielnic biedoty po las deszczowy. Podatki w większości państw nie zostały, realnie rzecz biorąc, obniżone, zwyczajnie przesunięto je w dół piramidy dochodów i zamiast na pomoc społeczną oraz zdrowotną kieruje się je na programy zbrojeniowe i rozwój przedsiębiorczości. 
W USA ekstremizm rynkowy (...) połączył siły z ewangelickim mesjanizmem, by na gruncie metafizycznym zwalczać inteligentną politykę. Chrześcijaństwo głównego nurtu to wiara altruistyczna jednak jego amerykańska odmiana stała się wrogo nastawiona do dobra publicznego, niczym rodzaj społecznego darwinizmu głoszony przez ludzi, którzy Darwina w istocie nienawidzą. James Watt, sekretarz spraw wewnętrznych prezydenta Reagana, ogłosił w Kongresie, że nie ma powodu by zawracać sobie głowę środowiskiem naturalnym (...) Adolf Hitler wykrzyknął kiedyś radośnie “Jakie to szczęście dla rządzących, że ludzie nie myślą!”. A co czynić, gdy to władcy przestaną myśleć. 
Warunkiem niezbędnym do rozwoju naszej cywilizacji jest przychylny klimat, a dawne cywilizacje, np. majańska czy Anghor Wat były dostosowane do ścisłe określonych warunków klimatycznych (podobnie jak my dziś), a co za tym idzie wrażliwe na zmiany - więc kiedy te nastąpiły, równowaga została zachwiana,  a miasta te upadły. Wtedy te zmiany klimatyczne były raczej niezależne od działalności człowieka (choć zmiany środowiska naturalnego już nie). Co nie zmienia faktu, że dziś zachowujemy się tak samo, jak nasi przodkowie, jakby to wszystko kiedyś nigdy się nie wydarzyło, a nasze zasoby były niewyczerpane, a klimat zawsze sprzyjający. Autor zauważa też, że zmiany klimatyczne, które występowały w przeszłości ze skutkiem tragicznym dla ludzkości, bywały bardzo nagłe, wcale nie rozłożone na setki lat (jak to prorokujemy sobie dzisiaj). Upadek cywilizacji też jest dość nagły - to efekt domina, występujący wskutek zachwiania naturalnej równowagi w otoczeniu.  
Cywilizacje rozwinęły wiele technik, by skłonić Ziemię do produkcji większej ilości pokarmu (...). Lekcja, którą odczytuję z naszej przeszłości mówi: dobrze kondycja gleby i wody - a także lasów, które są strażnikami wody - stanowi jedyną trwałą podstawę przetrwania i sukcesu każdej cywilizacji.  
 
Na Rapa Nui
Można by pomyśleć, że w miarę jak drzewa stawały się coraz rzadsze, ograniczono by wznoszenie posągów, a drewno zarezerwowano by na podstawowe cele, jak budowa łodzi czy dachów domostw. Tak się jednak nie stało. Ludzie, którzy ścięli ostatnie drzewo, widzieli, że było ostatnie, byli w pełni świadomi, że nigdy już nie będzie następnego. I mimo to je ścięli. 
Ostatnie drzewo, ostatni dodo, ostatni tur, ostatni gołąb wędrowny… Lista naszych zbrodni jest naprawdę długa. Wszędzie, gdzie pojawi się człowiek, tam sieje spustoszenie. Myślicie, że dzisiejsze pustynie na Bliskim Wschodzie (niegdyś zwanym przecież Żyznym Półksiężycem!), czy prerie w Ameryce zawsze tak wyglądały? Nie, doprowadził je do tego stanu człowiek, bezwzględną eksploatacją, ale i przyczyniły się do tego zmiany klimatyczne. Dawni ludzie jednak, nawet po upadku swoich cywilizacji i wyeksploatowania środowiska, mieli gdzie się przenieść. Ziemia była duża, a populacja ludzka wciąż niezbyt liczna. Dziś już nie mamy tej opcji. Jest nas za dużo i nie mamy dokąd pójść; nie mamy planety B, nie mamy też planu B. Niestety wnioski są ponure. Nasze obecne zachowanie jest bardzo typowe dla upadłych społeczeństw będących w zenicie własnej chciwości i arogancji. Powtarzamy wszystkie błędy naszych przodków, realizując z powodzeniem scenariusz prowadzący do upadku cywilizacji, bo jesteśmy niezdolni do myślenia perspektywicznego w skali dekad, czy stuleci. Nie potrafimy wyobrazić sobie końca kapitalizmu, a co dopiero końca świata (mimo, że tak lubujemy się w filmach katastroficznych). Co z tego, że potrafimy prognozować zmiany, skoro nic z tą wiedzą nie robimy - cywilizacja to nasz jedyny pomysł na przetrwanie, a w tej chwili usilnie kopiemy pod nią wielki dół. A z punktu widzenia czasu ziemskiego te dekady, stulecia, czy nawet tysiąclecia, to jest ledwie ułamek czasu. I paradoksalnie, gubi nas też nadzieja: technologia nas uratuje. "Ludzie coś wymyślą". Plus ta, że może ten jeden procent naukowców, twierdzących, że zmiany klimatu nie są spowodowane przez człowieka, ma rację. A przyczyn upadku starożytnych cywilizacji "nie udowodniono". Więc możemy połudzić się, że tym razem będzie inaczej... 
To nadzieja skłania nas do wymyślania coraz to nowych rozwiązań starych problemów, które z kolei wywołują jeszcze groźniejsze problemy. To nadzieja skłania nas do wyboru polityka z najbardziej pustymi obietnicami i, co wie każdy makler giełdowy lub sprzedawca kuponów na loterię, większość z nas raczej chwyci się tej wątłej nadziei, niż zawierzy decyzji roztropnej i powściągliwej. To nadzieja, podobnie jak chciwość, jest paliwem, które napędza kapitalizm. 
Krótka historia postępu to więc tematycznie publikacja zbliżona do Upadku Jareda Diamonda, choć znacznie zwięźlejsza. Wright pokazuje ogólne prawidłowości, a nie omawia szczegółowo historii poszczególnych ludów. Nota bene autor polemizuje w nim trochę z inną kanoniczną książką Diamonda, Strzelby, zarazki, stal, twierdząc, że w Ameryka Prekolumbijska była wcale nie gorzej rozwinięta, niż państwa Starego Świata, i że rolnictwo czy inne cywilizacyjne wynalazki zostały wymyślone w różnych częściach świata, niezależnie od siebie. A Ameryka wcale nie była dzika, kiedy przybyli do niej Europejczycy - to oni stworzyli tę dzicz. Z kolei inni historycy i antropologowie ciągle spierają się na temat przyczyn upadku takich cywilizacji jak Anghor Wat, czy nieszczęsne Rapa Nui (w innej książce czytanej niedawno spotkałam się z opinią, że to wcale nie było tak, że rapanuińczycy bezmyślnie wycięli wszystkie lasy). Acz myśl, że postęp pożera własne dzieci i rodzi kolejne problemy nie jest nowa. Tak naprawdę to jest bardzo mała książeczka, którą można przeczytać w jedno popołudnie, tym bardziej, że napisana jest bardzo przystępnie. Jeśli więc nie macie ochoty przebijać się przez liczne historyczne tomiska dotyczące ludzkiej cywilizacji, to możecie sięgnąć chociażby po ten tom i zastanowić się, czy przemawiają do Was wnioski autora. Dodać trzeba, że Wright napisał tę pozycję jakieś 20 lat temu, kiedy zmiany klimatyczne bynajmniej nie były tym, co martwiło ludzkość. 

Metryczka: 
Gatunek: historia
Główny temat: postęp i upadek cywilizacji
Miejsce akcji: cały świat
Czas akcji: -
Ilość stron: 275
Moja ocena: 5/6 
 
Ronald WrightKrótka historia postępu, Wydawnictwo Pogotowie Kazikowe, 2021




Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później