O wydawaniu książek w Polsce a.d. 2024

Jakiś czas temu w związku z moim hobby czytelniczym byłam pytana czy nie chciałabym napisać własnej książki. Pytanie dla mnie bezsensowne, bo to, że się czyta nie znaczy, że ma się talent do pisania. Czy komuś, kto lubi słuchać muzyki mówi się, że może sam by zaczął śpiewać lub grać? Anyway, dziś na takie pytanie odpowiedziałabym raczej, że nie, bo pisarzy i książek jest za dużo, a czytelników za mało. Kto by pomyślał, że będę narzekać na NADMIAR książek?

Dawno już nie pisałam żadnych postów “ogólnoksiążkowych”, bo też i blog nie ten sam, co kiedyś, ale pokuszę się o to w związku z “zaogniającą” się sytuacją na polskim rynku wydawniczym. Ten post będzie o WYDAWANIU książek w Polsce (okiem czytelniczki).

Nie robiłam żadnych statystyk, ale natknęłam się na takowe na innym blogu i wynika z nich, że nie jest to złudzenie, ale fakt - książek wydawanych jest z roku na rok coraz więcej, nasz rynek wydawniczy cierpi na szaloną nadprodukcję. Z moich osobistych obserwacji (ale też z raportów dot. rynku książki) wynika, że dotyczy to w szczególności książek typowo rozrywkowych: romansów, kryminałów oraz coraz bardziej rozrastającej się oferty skierowanej do młodzieży (young adult, new adult, itp). Przez liczne bookstagramy, booktuby i booktoki non stop przewijają się nowe książki, te starsze odchodzą do lamusa niepamięci po kilku miesiącach, najdalej roku. Jestem ciekawa jak by to wypadło, gdyby policzyć ile pozycji wydawniczych przypada średniorocznie na jednego czytelnika…Trudno za tym nadążyć i trudno uniknąć czytelniczego FOMO. Mnie też dopada - skroluję bookstagrama, śledzę nowości w bibliotece, ciągle wrzucam sobie coś na półkę “chcę przeczytać”, poluję na książki w necie, dorzucam na półeczki w Legimi… Książek więc przybywa - i fizycznych i wirtualnych - a ja tymczasem nie mogę skupić się na ich lekturze, bo ciągle mam w głowie, że “tak dużo książek, tak mało czasu’... I czuję się wobec tego coraz bardziej bezradna, nawet jeśli czytam średnio 200 książek rocznie, i nawet jeśli już ograniczam swoje must-read (zrezygnowałam już w zasadzie z książek typowo rozrywkowych). I niby każdy z tej czytelniczej bańki się kryguje, że “nie czyta na wyścigi”, ale czy na na pewno? Kto mający normalne życie jest w stanie przeczytać 200 książek na rok? Więc pisać chcą wszyscy, ale jakoś mało kto chce czytać, skoro statystyki czytelnictwa w Polsce są, jakie są…

Ale można powiedzieć, że dla czytelnika większa oferta to tylko plus, prawda? Niby tak - tego typu zjawisko FOMO dotyczy tylko garstki nałogowych czytaczy, bo jeśli ktoś sobie czyta coś od czasu do czasu i interesuje go tylko rozrywka, to po prostu z bogatej oferty wybierze sobie cokolwiek i prawdopodobnie będzie zadowolony. Gorzej już jeśli ktoś szuka czegoś ambitniejszego, a nie wie skąd czerpać rekomendacje (mimo bogatej oferty profili w bookmediach).

Teraz spójrzmy na to okiem pisarza oraz wydawcy, bo wydaje mi się, że tu jest większy problem. Jeśli czytelnik czuje presję, to co dopiero pisarze? Konkurencja coraz większa (teraz każdy chce pisać książki), młodzi mają coraz trudniej się wybić, ci którzy są na rynku są poganiani o napisanie kolejnej książki, bestsellera najlepiej. Klisza znana już dobrze z amerykańskich filmów. A nie każdy jest Mrozem (“Jezus Maria, 10 stycznia, a Mróz już wydaje pierwszą książkę w tym roku”). Do tego pisarz nie może już sobie tylko siedzieć w ciszy i pisać, ale musi się też promować: udzielać się w mediach społecznościowych, jeździć na spotkania autorskie, odpowiadać na pytania czytelników, etc. Kulisy branży opisała niedawno w prześmiewczy sposób Rebecca Kuang. I teraz jeszcze na to wjeżdża SI…

Z kolei wydawnictwa prześcigają się w nowościach, by utrzymać się na powierzchni. Drukuje się dużo tytułów, ale w coraz mniejszych nakładach: dawno, dawno temu w każdej książce podawany był nakład danej pozycji - konia z rzędem temu, kto znajdzie tę informację we współczesnych wydawnictwach. Dlaczego? Ze wstydu - i to jest odpowiedź wydawcy, odsłaniającego mechanizmy tej branży w Polsce. Średni nakład to 2000! A by książka została bestsellerem wystarczy sprzedać 10 tys. Wydawnictwa zarabiają głównie na pozycjach dla młodzieży oraz rozrywce - więc wracamy akapitu drugiego. Mało ma to wspólnego z kulturą, a więcej po prostu z konsumowaniem treści.

Okazuje się więc, że i branża literacka padła ofiarą współczesnego trybu życia, napędzanego przez media społecznościowe - ma być dużo i szybko, jakość mniej ważna, skoro po roku nikt już o danym “dziele” nie będzie pamiętał. Marketing idzie głównie przez influencerów w MS, a tam królują książki “lekkie, łatwe i przyjemne”.Ostatnio nawet a propos internetowych influencerów rzuciłam luźną myśl, że być może tego typu promocja bynajmniej nie sprzyja wynikom sprzedażowym, skoro znaczna część nakładu wędruje do ww. w ramach “wymiany barterowej”. Oczywiście nie wiem ile faktycznie to jest egzemplarzy, ale jak przeglądam instagram to mam poczucie, że tych kont jest milion, a niektóre pozycje nieraz wyskakują mi nawet z lodówki. Zadaję sobie to pytanie właśnie a propos literatury niszowej, dla koneserów* - śmiem przypuszczać, że osoby aktywne jako influencerzy stanowią gros odbiorców takiej literatury, jeśli więc oni otrzymają książkę za darmo, to kto ją kupi? Ale to tylko takie moje dywagacje. 

Wszystko to raczej nie sprzyja wydawaniu naprawdę jakościowych dzieł - idzie się w ilość, w masówkę, a nawet produkowanie od “sztancy”. Co już dla takich czytelników jak ja nie jest dobrą wiadomością - od kilku lat doświadczam takiego poczucia, że coraz trudniej o naprawdę dobrą beletrystykę, coraz mniej rzeczy mnie zachwyca. Domyślam się, że wydawnictwa, zwłaszcza te małe, niszowe mają faktycznie ciężko spiąć budżet, zwłaszcza że ich oferta nie trafia przecież do mas. Nakłady maleją, skoro książek jest coraz więcej, ale ludzie niekoniecznie chcą wydawać na nie coraz więcej pieniędzy, a w tej kwestii zaczyna panować swoista schizofrenia - do czego jeszcze wrócę…


*czyli dla kulturalnych snobów, mówiąc wprost :D

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później