Nowy Dziki Zachód

Dochód pasywny, czyli zbicie kasy na jakiejś apce, a potem nicnierobienie, jest dziś marzeniem wielu. Stąd prawdziwy boom na technologiczne start-upy, kręcący się głównie w Dolinie Krzemowej - ta branża to współczesne Eldorado. To bańka sama w sobie: ludzi zafiksowanych na technologii, nerdów wpatrzonych w ekrany komputerów i telefonów, ale także chodzących na spotkania z inwestorami, w nadziei, że ich pomysł (a nawet brak pomysłu) uzyska jakieś finansowanie. Jak się okazuje, tylko niewielu ma na to szanse, jak zawsze kiedy za coś biorą się “wszyscy”, w typowym “owczym pędzie”; im więcej ludzi, tym trudniej się przebić. Tylko niektórzy mają wystarczająco dużo umiejętności/talentu, a także szczęścia, by im się to udało.

Corey Pein ma niewątpliwie kąśliwe pióro, ale drygu do nowoczesnych technologii już nie. Od samego początku tej książki widać, że nie darzy ich on sympatią, a jego Nowy Dziki Zachód jest tyleż opowieścią o patologii, w jaką zmienił się rynek start-upów technologicznych (oraz nasze życie pod dyktando tych technologii), co opisem frustracji autora, przekonującego się, że nie ma zadatków na milionera. Wyraźnie widać, że reportaż ten rozpada się na dwie części. Po dominującej bowiem w kilku pierwszych rozdziałach sarkastycznej opowieści o poszukiwaniu taniego lokum w okolicach Doliny Krzemowej i zgentryfikowanym San Francisco, nerdowskich imprezach oraz próbach wkręcenia się w to środowisko (nie znajdziecie tu opisu pracy w Google czy Mecie), w drugiej połowie książki mamy do czynienia bardziej z analizą światopoglądu osób tworzących branżę IT. Mowa tu o altprawicy, faszyzmie, eugenice, mizoginizmie oraz wrogości w stosunku do wszelkiej różnorodności, którymi przesiąknięta jest ta branża. Nic dziwnego, skoro tworzą ją głównie młodzi, biali mężczyźni, uważający się za lepszych od innych (a często nie radzący sobie w codziennym życiu). Pisarz Pankaj Mishra, którego cytuje Pein, uważa, że problem tu polega na tym, iż zglobalizowany kapitalizm stworzył zbyt wielu “niepotrzebnych młodych ludzi”, a "przepaść pomiędzy obietnicą a rzeczywistością kapitalizmu doprowadziła do powstania “rezerwuwarów niezadowolenia i cynizmu na granicy wrzenia”.

Otwiera to klapkę i być może jest takim brakującym puzzlem, odpowiadającym na to, dlaczego algorytmy mediów społecznościowych tak bardzo promują tego typu poglądy, o czym mowa była w książce W trybach chaosu. Reportaż Peina potwierdza też to, o czym pisała Shosana Zuboff: dążenie korporacji technologicznych, by to im oddać władzę nad światem, nieograniczoną przez żadne regulacje, które przecież nie nadążają za rozwojem technologii. U Zuboff Big Techom chodzi głównie o pieniądze (ale przecież pieniądze to władza), natomiast Pein pisze wprost o ludziach, którym marzy się zlikwidowanie rządów i demokracji, i oddanie władzy w ręce korporacji oraz SI.

Diamantis odnosił się z pogardą do wszelkich działań politycznych - związanych z ochroną zasobów naturalnych czy wprowadzaniem regulacji prawnych - które mogłyby ograniczać swobodę działania korporacji. Jego zdaniem ograniczanie ekspansji kapitału stanowiło zagrożenie dla innowacyjności technologicznej i vice versa. A ponieważ jedynie technologia może ocalić ludzkość przed takimi zagrożeniami jak zmiany klimatyczne, próby okiełznania technokapitalizmu to głupota. (...) Obecni przywódcy polityczni, kontynuował, powinni “przynajmniej usunąć się z drogi”.
Pein pisze sporo o takich guru Doliny Krzemowej, jak Peter Thiel czy - najbardziej radykalny z nich - Raymond Kurzweil, lansujący pogląd o wielkiej osobliwości i stopieniu się człowieka z maszynami. To tzw. singularytarianizm. Czy naprawdę tego chcemy? A przecież już dochodzą nas wieści o chipach wszczepianych do mózgów, to już nie jest sci-fi. Zatem o ile początek książki nacechowany mocno prześmiewczym tonem, może bawić, to końcowe rozdziały raczej napawają przerażeniem, gdyż czytelnik zastanawia się, na ile realne jest to, że tego typu poglądy zwyciężą i faktycznie czekają nas rządy “specjalistów IT”. Tymczasem ambicje oligarchów z branży high-tech są kosmicznie samolubne - wieczne życie, nadludzkie moce, podróże w kosmos. Pomijając już ich mizantropię i mizoginizm, krytycy widzą ich egocentryzm, brak empatii i brak krytycznego myślenia, biorącego pod uwagę to, że technologia nie zawsze oferuje optymalne rozwiązania.
Świadomość, że niektórych wynalazków (...) nie da się kontrolować, budzi przerażenie. Z tego powodu o dystrybucji i rozwoju przełomowych technologii nie powinno decydować paru bajecznie bogatych facetów z dyplomami Stanfordu, których cechuje szokujący brak poszanowania historii, polityki, języka i kultury, a tym bardziej problemów szarych, ubogich obywateli.
Bo szykuje to nam nowy - technologiczny - feudalizm. Tym bardziej, że znaczna część społeczeństwa dała się temu uwieść i jest bezkrytycznie zapatrzona w Big Techy i ich twórców, nieświadoma nadużyć, jakie stoją za ich sukcesem. Oryginalny tytuł tej książki brzmi LIVE WORK WORK WORK DIE, a autor sporo odnosi się do postpracy, będącej wytworem nowoczesnych technologii, gdzie coraz więcej ludzi tyra za marne grosze, a kapitał na tym zbijają nieliczni kapitaliści milionerzy, uważający, że technologia to postęp i że ratuje ona świat:
Zamieszanie wokół tej, wydawałoby się ewidentnej kwestii, odzwierciedla punkt widzenia bogatego konsumenta i rasowego kapitalisty, przekonanego, że należy mu się lepsze traktowanie. Z tej perspektywy technologia jawi się jako źródło niezliczonych rozrywek oraz przydatnych, pozwalających oszczędzić czas, narzędzi. (...) Ponadto każda technologia, która prowadzi do zmniejszenia zapotrzebowania na pracę ludzkich rąk i zwiększenia wydajności, musi być dobra. Nawet jeśli na skutek jej wdrożenia więcej robotników zostaje bez pracy, znajdujące się na wyższym poziomie rozwoju społeczeństwo technologiczne czerpie korzyści z tego “osiągnięcia”, ponieważ zyski gromadzone dzięki zwiększeniu wydajności można inwestować w kolejne nowe technologie, które jeszcze bardziej ograniczą zapotrzebowanie na siłę roboczą i wygenerują jeszcze większe zyski. *

Wszystko to może zakrawać na teorię spiskową, ale tylko jeśli ktoś nie interesuje się branżą IT - bo jeśli ktoś czyta, interesuje się rozwojem technologii, to tego typu wizje stają się coraz bardziej prawdopodobne. Poza tym Pein spotkał prawdziwych ludzi wyznających te poglądy. Prawdziwych “technooptymistów”, podczas, gdy on sam dołącza do grona “technopesymistów”. Przyznaję jednak, że gdyby cała książka była poświęcona tylko próbom wylansowania własnego start-upu przez Peina, ten tekst by nie powstał, skłoniła mnie do jego napisania dopiero owa druga, bardziej ideologiczna część książki. Problem polega na tym, że, jak już wspomniałam, autor początkowo sam chciał “zaczepić” się w branży IT i tak do końca nie wiadomo, na ile poważnie rzecz ową potraktował (czy był to tylko reportaż uczestniczący), i na ile to, co pisze nie wynika z jego własnej porażki i własnych uprzedzeń. Można zadać sobie pytanie, czy gdyby Peinowi udało się jednak osiągnąć sukces w branży, to ta książka wyglądałaby tak samo? Czy jej autor byłby równie krytycznie nastawiony do branży IT? Po drugie brakuje tu bibliografii, źródeł, stąd trudno zweryfikować twierdzenia autora, jak też oszacować jak poważny jest problem - tzn. ilu faktycznie jest w sektorze high-tech ludzi o tak skrajnych poglądach. Oczywiście trzeba pamiętać, że technologie nie zawsze są złe, a to, jak będzie wyglądać świat zależy tylko od nas samych i od tego, której narracji pozwolimy się zdominować. 

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: nowoczesne technologie
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 304
Moja ocena: 4,5/6
 
Corey Pein, Nowy Dziki Zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2019
 
*z tym, że dziś bezrobocie zagląda w oczy nie "niewykwalifikowanej sile roboczej", ale klasie średniej, specjalistom, ludziom wyszktałconym, których umiejętności i kwalifikacje nagle stają się zbędne, bo może zastąpić je maszyna

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później