I znowu irlandzka powieść, i znowu niestety niezbyt wesoła. Irlandia jest przepiękna, ale żyło się tam niegdyś bardzo ciężko, i ze względu na kapryśne ziemie, co nie chciały dawać plonów, i niestety obyczajowość, co już było winą tylko i wyłącznie ludzi. W “najbardziej katolickim społeczeństwie na świecie” do lat 90-tych XX wieku zabronione były nawet rozwody - i w tych czasach, tuż przed ich legalizacją, właśnie toczy się akcja powieści Coast Road

Koncentruje się ona na życiu dwóch, a w zasadzie trzech kobiet, w małym irlandzkim miasteczku. Każda z nich jest mężatką z dziećmi, i każda z nich ma przechlapane - tylko że każda pod innym względem. Najgorzej ma Colette, nonkonformistyczna poetka, której zachciało się romansu… przyzwoity i wspierający ją do tej pory mąż okazał się w tej sytuacji mężczyzną, jak większość. Niezdolnym do wybaczenia i piętrzącym przed Colette problemy, głównie w dostępie do dzieci - co dla matki jest najgorszą karą. Izzy to z kolei żona lokalnego polityka, zmuszona do zostania gospodynią domową, po tym, jak mąż zdecydował w jej imieniu, że własna firma jej niepotrzebna. Izzy zbiera więc figurki i regularnie kłoci się z mężem, jeśli tylko ten raczy pojawić się w domu. Jest jeszcze Dolores, także żona przy mężu, który notorycznie ją zdradza oraz znęca się nad nią psychicznie. Żadna z tych kobiet nie ma w zasadzie wyjścia z tej sytuacji, skoro rozwód nie wchodzi w grę, a od swoich mężów są i tak uzależnione - i materialnie, i mentalnie też. 

Wiecie, od jakiegoś czasu zwracam uwagę na to, jeśli o kobietach -  i w imieniu kobiet - pisze mężczyzna, zwłaszcza jeśli ma to formę powieści. Zadaję sobie pytanie “co ty k… wa wiesz o kobietach”. Ale w Coast Road nie znalazłam ani jednej fałszywej nuty, serio. To, jak Alan Murrin słyszy kobiety i opisuje emocje bohaterek, ich problemy z mężami, empatia i współczucie dla nich - to wszystko oddaje trudności, jakich doświadczają kobety, jako nieuprzywilejowana płeć: 
James, nie zaczynaj teraz udawać zainteresowania dziećmi (..). nie wątpię, że gdybym miała twoje życie, to byłabym z niego zadowolona. Wszystkie twoje potrzeby są zaspokojone. ktoś wychowuje twoje dzieci, ktoś dba o dom, nie musisz gotować, ani sprzątać, ani prasować sobie koszul. Pól życia spędzasz w drodze do Dublina i z powrotem, a jak jesteś w domu, to tak, jakby cię nie było. Przez 20 lat nie dostałam od ciebie nawet o tyle wsparcia - Złączyła opuszki palców i podniosła mu przed oczy - Twoja praca zawsze była dla ciebie ważniejsza ode mnie i od dzieci. 
I ci meżczyźni na ogól, jak przychodzi co do czego, opowiadają, tak, jak ów James, jak to nie mogą żyć bez swojej rodziny. Cokolwiek to znaczy, bo przecież za tym też stoją rożne potrzeby, np. potrzeba dominacji. Oraz wypaczony obraz męskości. 

W ogóle to jest taka powieść, niby zupełnie zwykła, powieść jakich wiele, bo przecież o trudnym zyciu kobiet pisze się dziś wiele, tak że zakrawa to już o banał. Trudno uchwycić to, dlaczego właściwie mi się ona tak podobała. Sposób narracji jest przezroczysty, neutralny, autor pisze - wydaje się - że "bezwysiłkowo", język jest dość oszczędny, Murrin nie potrzebuje wielkich słów, żeby oddać to, co się dzieje, a przecież nie jest prawdą, że nie mają miejsca tu dramaty. Diabeł chyba tkwi w szczegółach, w precyzji języka (tu chyba też należałoby docenić pracę tłumacza) i w niuansach tej historii, na którą składa się wiele klocuszków. Zatem także to, jak opisane są tu relacje społeczne w tym miasteczku, typowym przecież (Marta Abramowicz w swoim reportażu o Irlandii kwituje to tak, że pewnie takie same historie dzieją się w niejednym polskim miasteczku), w tym relacje władzy. To, jak osoby bogate i posiadające władzę (tj. starsi mężczyźni) zawsze znajdą sposób, żeby ułożyć sytuację po swojej myśli. I mamy tu znowu świat, w którym się milczy i chowa w głowę w piasek - milczy ze strachu, żeby nie napytać sobie kłopotów, bo tak jest wygodniej. Stosunkowo niewielką rolę - jak na irlandzkie realia - Murrin powierzył z kolei księdzowi. 

W tle autor umieścił walkę o legalizację rozwodów - w teokratycznej Irlandii Kościół uważał - uważajcie, że to mężczyźni będą zabiegać o rozwody (zapewne znudzeni swymi małżonkami) i zostawiać swoje kobiety na lodzie, podczas gdy o większość rozwodów statystycznie wnoszą kobiety. Facetom się po prostu nie opłaca - patrz fragment powieści powyżej. Pomyślcie sobie teraz, jak bardzo Kościół jest odklejony od rzeczywistości, a oczywiście cały czas poucza ludzi jak żyć, w tym jak żyć w małżeństwie... Cały patriarchalny system - co pokazuje Murrin - jest ustawiony tak, żeby to mężczyźni mogli na tym korzystać i egzekwować swoje prawa, nawet przemocą, a społeczeństwo to akceptuje, bo tak zostało nauczone. Więc kobieta, która chce się z tego wyłamać, zwłaszcza w tak tradycyjnej społeczności jak w Coast Road, traktowana jest jak pariaska (Colette właściwie spełnia kryteria dawnej “wiedźmy”  - mieszka sama, na uboczu, źle się prowadzi, nie wspominając już o tym, co dzieje się na koniec). My, niezależne, postępowe, współczesne kobiety, popieramy z całych sił dążenie do uniezależnienia się od przemocowego nieraz mężczyzny. Ba, czasem nawet posuwamy się do potępiania tych, które nie odeszły... Ale realia są takie, że kobieta wychodzi na tym nieraz jak Zabłocki na mydle. W takich realiach lepiej mieć męża, jaki by on nie był, niż go nie mieć. Cena za wolność może być zbyt wysoka - i to jest taki kubeł zimnej wody, wylany na czytelniczki w tej książce, i też coś, co odróżnia ją od innych obyczajówek, w których kobieta odchodzi od męża i żyje z tym długo i szczęśliwie.  Prowokuje to do przemysleń - na mnie ta powieść zrobiła duże wrażenie i na pewno zostanie mi w pamięci. 

Ale nowej - bezpłciowej - szaty graficznej Serii z Żurawiem - nie popieram. 

Metryczka: 
Gatunek: powieść 
Główna bohaterka: Colette, Izzy, Dolores
Miejsce akcji: Irlandia
Czas akcji: lata 90-te XX wieku
Ilość stron: 256
Moja ocena: 6/6
 
Alan MurrinCoast Road, Wydawnictwo Bo.wiem (Uniwersytetu Jagiellońskiego), 2025

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później