Zauważyłam, że od jakiegoś czasu zrobiło się tu mocno monotematycznie: albo kobiety albo klimat/ekologia, więc dziś dla odmiany będzie coś dla prawdziwych mężczyzn. Od dłuższego czasu w mediach pojawiają się informacje dotyczące rakiet SpaceX, kolejnej firmy Elona Muska, przeważnie wybuchających po starcie… Nigdy specjalnie mnie to nie interesowało, podboje kosmiczne mnie nie kręcą, a turystyka kosmiczna dla bogaczy jest dla mnie kolejnym przykładem naszej dekadencji i lekkomyślności. Książki o wyprawach kosmicznych, życiorysy astronautów, też mnie nudzą, dlatego najczęściej trzymam się od nich z daleka. Po co więc sięgnęłam po Niebo na sprzedaż

Spodziewałam się po tej książce omówienia bardziej aspektów politycznych, czy też astopolitycznych, ponieważ walka o dominację na naszej planecie toczy się też w kosmosie. Jednak autor skupia się na aspekcie biznesowym, tj. omówieniu działalności kilku prywatnych firm, których właścicielom przyszło do głowy by produkować i wystrzeliwać w kosmos mniejsze rakiety - mniejszych od Falcona. Ci panowie wymyślili więc sobie, że będą robić takie rakiety po to, żeby wystrzeliwać w kosmos mniejsze ładunki i za dużo mniejsze pieniądze, niż wymaga wystrzelenie dużej rakiety. Te ładunki to satelity - ok, to rozumiem - ale co poza tym? Jakoś nie przemawia do mnie opowiadanie o tym, jak w ten sposób będzie można na orbicie umieszczać narzędzia do monitorowania np. wycinki lasów, czy zanieczyszczenia oceanów… Akurat. I co, będziecie monitorować, robić zdjęcia, tylko po co, skoro i tak nic z tym nie robimy. Jeden z bohaterów rzuca nawet, że w ten sposób chce “przyczynić się do poprawy życia na Ziemi.” Ale w jaki konkretny sposób? Ile to razu już słyszeliśmy takie rzeczy… Znając życie, to najprędzej przyda się to, jak zwykle do celów wojskowych, jak np. obserwowanie ruchów wojsk. Poza tym sami ci przedsiębiorcy przyznają jak jeden mąż, że nie interesuje ich eksploracja kosmosu, tylko najbliższe otoczenie Ziemi i zarobienie na tym. W przeciwieństwie do NASA, a ta książka zawiera całkiem sporo krytyki tej instytucji. Dowiedziałam się, że NASA jest skostniałą, biurokratyczną instytucją, w której od lat nie ma żadnego postępu. OK, tylko jednak to NASA pierwsza wysłała ludzi w kosmos, zrealizowała dziesiątki misji, wykształciła tysiące naukowców i gdyby nie to, nasi przedsiębiorcy nie mieliby nawet co próbować ze swoimi rakietami. Tak właśnie przeważnie jest w kapitalizmie: to państwo płaci za postęp, finansuje badania (i pozwala na takie badania, na które nie pozwala prywatny sektor, bo mu się to “nie opłaca”), po czym z owoców tej pracy korzystają prywatne firmy, zbijając na tym kapitał. Tylko o tym się nie mówi. Internet przecież też został stworzony przez wojsko, a nie przez Marka Zuckerberga.  

Problem w tym, że zarobić póki co jest na tego typu lotach trudno, raczej jest to świetny sposób na drenaż kieszeni, czego w zasadzie doświadczyli wszyscy bohaterowie. Zbudowanie [działajacej - niewybuchającej] mini-rakiety kosztuje miliony - w co wchodzą próby i niszczenie rakiet, raz po raz. I tu autor tylko opisuje kolejne próby, całe szczęście nie wchodząc zbyt głęboko w technikalia, ale zrozumiałam, czemu Falcony raz po raz wybuchają (teraz już chyba mniej). 

No i niestety potwierdziło się - ta książka była dla mnie sakramencko nudna. Po 120 stronach już w zasadzie zdecydowałam, że dalej czytać nie będę, ale w końcu się do tego zmusiłam. Czytałam więc curiculum vitae tych Panów, ich zmagania się z oporną materią i zadawałam sobie pytanie: ale po co. Po co to wszystko? Mamy całą grubą książkę na temat jakichś działalności gospodarczych, na które wydawane są grube miliony*, ale autor nie odpowiada na to podstawowe - moim zdaniem pytanie, a z treści wynika, że sam nie do końca rozumie motywacje tych ludzi (poza chęcią zarabiania pieniędzy). Na czym polega ta wizjaMiałam poczucie, że jest to kolejna odsłona zabaw dla dużych chłopców lubiących majsterkować, tudzież mających trochę pieniędzy na zbyciu. Bo jednak kosmos to jest ciągle jakieś wyzwanie dla inżynierów, loty pozaziemskie są ciągle synonimem wszelkich trudnych przedsięwzięć: 
Kosmos jest fajny dlatego, że zmusza do rozwiązywania wielu problemów. To jeden z tych obszarów, w których ludzie wciąż wypróbowują nowe metody. Problemów inżynieryjnych jest od groma. 
Z rakietami łączyła go niemal intymna więź. Opowiadał o nich z takim uwielbieniem, jakby były istotami nie z tej ziemi. Zachwycały go, bo “stanowiły zagadkę dla całego świata” - tylko inżynier rozumiał współzależności między poszczególnymi układami, takimi jak elektronika, płyny i napęd, dlatego potrafił stworzyć z nich funkcjonalną całość. 

Co więcej, celu tego nie widzą nawet pracownicy tych firm, przyznając, że 

W ten biznes ładuje się absurdalne kwoty. W branży nie brakuje szarlatanów. I po co to wszystko? Moim zdaniem pożytek z tego żaden. Nie ma to większego sensu. Inwestują w to głownie ludzie, którzy dorobili się na oprogramowaniu. Z jakiegoś powodu kręci ich kosmos, dlatego chętnie wykładają kasę na takie odjechane projekty. 
oraz 
(...) czasem zastanawiam się, jaki to wszystko ma sens. GPS już istnieje. Mamy systemy obserwacyjne. Możemy stworzyć internet kosmiczny, tylko po co, skoro mamy już wszystkie zdjęcia kotków?
I jeszcze więcej fake newsów i botów? A może to pytanie jest naiwne, bo może motywacja finansowa jest wystarczająca i nie należy dopytywać o nic więcej? 

Mało tego, czy autor zastanawia się nad reperkusjami takiego beztroskiego wysyłania rakiet na orbitę? Ilość kosmicznych śmieci, zagrożenie dla już funkcjonujących tam urządzeń, że nie wspomnę o problemach, o jakich mówią astronomowie z obserwacją nieba - i nie chodzi tylko o jakieś tam obserwacje gwiazd, ale też monitorowanie ewentualnych zagrożeń, jakie mogą przyjść z przestrzeni kosmicznej. 
Mało kto zdaje sobie sprawę, że w ciągu kilku lat liczba satelitów zwięszy się z 5 tysięcy do 50 tys, a potem będzie stale wzrastać. Nawet astronomowie, którzy mają wszelkie powody do obaw, że duża liczba obiektow na orbicie utrudni im obserwację, nie protestowali gdy Musk roztaczał wizję sieci Starlink rozsnutej na całym niebie. 
No pewnie, kogo obchodzą naukowcy, skoro w grę wchodzą interesy bogatych państw i miliarderów. A czy autor zająknął się chociażby na temat kosztów środowiskowych? Jakie konsekwencje wywołują te kolejne starty, jakie są emisje CO2, albo jak to wpływa na naszą atmosferę (już są dowody na to, że te loty kosmiczne, w tym turystyczne, rujnują naszą warstwę ozonową). Znowu więc coś, co jest naszym wspólnym dobrem, jest niszczone w interesie garstki ludzi. 

Brakowało mi w tej książce takiego krytycznego podejścia, opisania czegoś więcej, niż tylko kilka prywatnych inicjatyw. Koniec końców ani nie wiemy po co naprawdę ci ludzie to robią, ani co z tego wyniknie. Ze szczytnymi ideami naprawy świata, jak się za to zabierają bogacze, będzie pewnie jak zwykle: chcieliśmy dobrze, wyszło jak zawsze. Do tego wnerwiało mnie notoryczne używanie zwrotu “wystrzelać” rakiety (np. amerykańska armia od lat wystrzelała stamtąd pociski) - nie ma takiej formy gramatycznej w języku polskim - wystrzelać to można dziki!

Metryczka: 
Gatunek: reportaż
Główny temat: małe firmy kosmiczne
Miejsce akcji: USA i Nowa Zelandia
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 512
Moja ocena: 3/6 
 
Ashlee VanceeNiebo na sprzedaż. Wizjonerzy, którzy ruszyli na podbój kosmosu, Wydawnictwo Znak, 2025


*i na to pieniądze oczywiście są - kiedy wybuchła pandemia cały ten biznes zaczął kuleć, co zrozumiałe, ale - jak pisze autor - państwo sobie z tym poradziło, dodrukowując pieniądze i znowu szeroki strumień dofinansowania połynął do Doliny Krzemowej. Taa, ale jak chodzi o ratowanie środowiska, to nigdy “nie pieniędzy” i “nie stać nas”. 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później