Dostatek
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że autorzy mają słuszną rację, ale wnioski, jakie wyciągają są powierzchowne, wybiórcze i niespójne. No bo sprowadzenie współczesnych problemów [kraju takiego jak USA] tylko do biurokracji to jest baaardzo uproszczona wizja świata, nijak się mająca do rzeczywistości. Rzecz jasna autorzy Dostatku ostrze swojej krytyki kierują przede wszystkim w kierunku lewicy (nie będę nazywać jej liberałami), czym wykazują postawę, którą sami stwierdzają u innych: niby chcą postępu, czystszego środowiska i dobrobytu dla wszystkich, ale tylko do chwili, kiedy to nie wymaga od nich wyjścia z własnej strefy komfortu i rezygnacji z wygód. NIMB. Typowe. Więc progresywne poglądy na papierze, a tak naprawdę konserwatywne, bo i proponowane lekarstwo na chorobę są wzięte z katechizmu starego dobrego neoliberalizmu. Bo o czym mowa? O deregulacjach! O deregulacjach, o których trąbią korporacje, by mogły się rozwijać nie ograniczane jakimiś durnymi przepisami o ochronie danych osobowych, prawach człowieka czy bhp. Bo regulacje “hamują innowacje”. Autorzy dużo miejsca poświęcają tu planom zagospodarowania przestrzennego, które obwiniają o to, że w USA brakuje mieszkań (i pleni się bezdomność). Aha. To w takim razie zapraszamy do Polski. Taki to jest skutek ograniczonych horyzontów (tylko do własnego kraju). Szczerze mówiąc, kiedy czytałam o tych problemach deweloperów, to przewracałam oczami. Zresztą, skąd pomysł, że po zniesieniu planów zagospodarowania przestrzennego, budować się będzie tanie domy, dla potrzebujących? I to w miastach, czy zgentryfikowanych dzielnicach, w których domy są bardzo drogie, jak w San Francisco czy NY?
Gdyby Klein i Thompson bardziej zagłębili się w temat, może dostrzegliby, że nie ma samoregulujących się rynków, o czym wiedzą rozsądni ekonomiści - za każdym razem konieczne są jakieś regulacje i tylko pytanie w czyim one będą interesie. Poza tym nadmierna biurokracja kojarzona jest klasycznie z lewicą (i stąd też klasycznym argumentem prawicy są właśnie deregulacje i ograniczanie liczby urzędników), podczas gdy przecież mamy dziś kapitalistyczne państwa, rządzone w większości przez prawice, a papierologia się w nich pleni. David Graeber (Utopia regulaminów) zwraca uwagę, że do instytucji publicznych zostały przeniesione procedury korporacyjne, wszelakie wesołe wynalazki, które w ostatnim stuleciu wypracowano, by “zwiększyć wydajność pracowników”. Wystarczy wspomnieć o wszelakich systemach zarządzania obecnych wszędzie. Poza tym mamy przepisy skierowane przeciwko najsłabszym grupom społecznym: imigrantom, biednym, bezrobotnym, pracownikom na podrzędnym stanowiskach, itp. Te przepisy utrudniają zwykłym ludziom dostęp do rzeczy, które rzekomo im się należą, by zapobiec rzekomym “nadużyciom”.* W tym celu tworzymy kosztowny system obsługi tej całej papierologii. Najczęściej zresztą system nieefektywny, bo nieprzemyślany i niedofinansowany. Skutek jest taki, ze nic nie działa tak, jak to powinno działać, co jednak wcale nie jest winą niekompetentnych i leniwych urzędników, tylko po prostu wadliwego systemu. Klein i Thompson zresztą akurat to zjawisko opisują w sposób, który pasuje w 100% do tego, z czym mam sama do czynienia w swojej pracy (stąd mogę stwierdzić, że ten fragment ich książki akurat jest bardzo adekwatny do rzeczywistości):
Zatrudniamy kompetentnych, zaangażowanych ludzi, żeby wykonywali pracę na rzecz społeczeństwa, a potem uniemożliwiamy im robienie tego dobrze. Oczekujemy od ludzi, żeby zajmowali się najtrudniejszymi problemami - często płacąc im znacznie mniej, niż mogliby zarobić w sektorze prywatnym - a potem okradamy ich ze swobody decyzji i elastyczności, potrzebnych do tego, żeby ich rozwiązać. I później się zastanawiamy dlaczego tylu odchodzi.
Do tego podtrzymuje się narrację o “rozdętym państwie”. Przecież w Polsce: sądy są zapchane sprawami, policja nigdy nic nie może, bo nie ma mocy przerobowych, ochrona zdrowia plajtuje, a rząd znowu opowiada o “zaciskaniu pasa” w budżetówce. Tymczasem w innych sektorach kwitnie rozdawnictwo pieniędzy. Dowala się też drobnym i uczciwym przedsiębiorcom (przy jednoczesnej narracji o “promowaniu przedsiębiorczości), podczas gdy premiuje się sprytnych naciągaczy, którzy potrafią obejść system - i w ten sposób się wzbogacić. Przykład z autopsji. Firma, w której pracuję realizowała jakiś czas temu projekt z pieniędzy publicznych. Projekcik w zasadzie, bo jego roczny budżet wynosił ok. 300 tys. zł. To ledwo wystarczało na wynagrodzenie personelu, czynsz biura i media. Ale to był to najbardziej skrupulatnie skontrolowany projekt ever (znacznie bardziej niż projekty za kilkadziesiąt milionów): kontrola co roku, z takiego czy innego urzędu. KAS, skarbówka, kontrole krzyżowe. Raz zakwestionowali nam zakup długopisów za kilkadziesiąt bodajże złotych. Tony papieru, żeby rozliczyć delegację za złotych kilkanaście. Sprawozdania finansowe, które trzeba było składać co miesiąc, a nie - jak zazwyczaj - co kwartał. Tymczasem w innym świecie czytam znowu o przekrętach w wydatkach KPO...
Tylko że taki stan rzeczy to nie są bynajmniej pomysły lewicy, bo przecież, przypominam, w Polsce od lat kilkunastu rządzi prawica. To są wizje neoliberałów nie ufających państwu i konserwatystów wierzących jeszcze w przedpotopowe teorie ekonomiczne, jak np. tę o skapywaniu. I traktujących ww. grupy nieuprzywilejowane jako obiboków i naciągaczy. W takim klimacie znowu wzywa się do odbierania 800+ osobom bezrobotnym, czyli tym, którzy tego zasiłku najbardziej potrzebują - gdzie tu logika? W którym momencie 800+ stało się premią dla osób pracujących (a skoro tak, to czemu tylko dla tych, którzy mają dzieci, skoro najwyraźniej z posiadaniem dzieci ma już niewiele wspólnego?)? Więc nie chodzi o to, żeby nie było ograniczeń i regulacji, tylko żeby były one zrobione “z głową”. Aby służyły właśnie ograniczaniu kumulacji kapitału i przywilejów w rękach nielicznych, niwelowaniu nierówności, a nie ich pogłębianiu. Jaka jest gwarancja, że proste poluzowanie/zniesienie regulacji pomoże tym, którzy najbardziej tego potrzebują, a nie wzmocni jeszcze pozycję tych, co zawsze? Jak podsumowuje to jedna z recenzentek na Godreads: It feels wildly irresponsible to write a book about how regulations have stopped us from thriving without substantively mentioning how corporations have intentionally undermined so many efforts at creating policy that “expands the pie".
W takim systemie, w jakim żyjemy dziś, wezwanie do deregulacji jest więc najczęściej wezwaniem do tego, żeby ustanowić takie prawo, jakie jest na rękę temu, kto wzywa, co też skwapliwie wykorzystują obecnie miliarderzy w USA. Możnaby zatem powiedzieć, że Klein i Thompson to takie wilki w owczej skórze, niby chcące dobrze, ale w efekcie dające jeszcze więcej władzy i przywilejów uprzywilejowanym. Przykłady tych deregulacji? Proszę bardzo:
- W marcu tego roku amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (EPA) ogłosiła plan ograniczenia lub usunięcia 31 regulacji, w tym przepisów dotyczących emisji rtęci, ochrony wód w rzekach i strumieniach oraz zanieczyszczeń powietrza przez samochody i elektrownie. Chyba nie wymaga to komentarza;
- Trump ogłosił plan wygaszenia programu NASA (satelitów) monitorujących emisje CO2. Jednocześnie zwalnia się ludzi z Narodowej Służby Mereologicznej. To realizacja już jakiś czas temu zapowiadanego szalonego planu, że jak pogody nie będzie się monitorować, to zmiany klimatyczne znikną? Jednocześnie pozbawia się ludzi ochrony (w postaci chociażby alertów) przed gwałtownymi zjawiskami pogodowymi. Takimi chociażby jak niedawna powódź w Teksasie. W ogóle następuje demontaż wszystkiego, co się wiąże z walką z katastrofą klimatyczną. Podobnie jak w przypadku cięć na ochronę zdrowia - skutki tego odczuje cały świat.
Amerykańscy podkasterzy próbując zrozumieć czemu Ameryka tak ugrzęzła w koleinach krepujących ją przepisów tłumaczą to stopniem rozwoju społeczeństwa, które jest bardziej świadome i zorganizowane, więc różne grupy sprawniej bronią swoich interesów (no co za pech!). Nie za bardzo się to broni, kiedy pomyśli się, że Stany to przecież najbardziej indywidualistyczny i narcystyczny kraj na świecie, a organizacje takie jak związki zawodowe zostały tam zduszone w zarodku. ….. Nie biorą pod uwagę też tego, że nadmiar prawników, konsultantów i gryzipiórków (oraz influencerów wypowiadających się na temat tego, na czym się nie znają), wynika z tego, że przeszliśmy od prostej gospodarki wytwórczej do gospodarki opartej na wiedzy. Choćbyśmy chcieli, to większość ludzi nie znajdzie już pracy w sektorach tradycyjnych. Poza tym oczywiście pada tu święty argument o tym, jakoby lepiej radziły sobie gospodarczo te kraje, w których nie ma zbędnych ograniczeń. Czyli Chiny. “Państwo chińskie nie traci czasu na dyskusje z sędziami, czy wolno wysiedlić z działki magazyny na wynajem.” Serio, jak ktoś po raz kolejny wyjeżdża z Chinami, to wiem, że nie przemyślał tematu. Może bowiem poda jeszcze jakiś inny kraj na poparcie tej tezy? Wprawdzie mają dyktaturę, ale to się wytnie. Z reguły bowiem nie bierze się tu pod uwagę, że kierunek gospodarczy państwa autokratycznego uzależniony jest od politycznego widzimisię dyktatora. Dziś więc w Chinach panuje moda na szybki rozwój gospodarczy, motywowany wizją powrotu na pozycję światowego hegemona, ale co będzie jak się partii odmieni? Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Mao miał inne pomysły na “wyżywienie” Chińczyków. Poza tym stąd już tylko krok do zakwestionowania demokracji. Czyż bowiem to nie demokracja stoi najbardziej na przeszkodzie, by wdrażać to, co wydaje się “słuszne”? Politycy w demokratycznych państwach nie mają luksusu prowadzenia długofalowej polityki, zwłaszcza jeśli obejmuje one ryzykowne posunięcia - bo muszą martwić się, czy spodoba się to ich wyborcom. Sprawy przybierają zgoła inny obrót w sytuacjach kryzysowych (na co zwracają uwagę autorzy), bo wtedy dozwolone są środki nadzwyczajne. Tylko czy ktokolwiek z nas chce doświadczać takich sytuacji? Amerykanie ze swoim umiłowaniem wolności raczej chyba nie...
Pierwsza połowa książki w zasadzie dotyczy tylko budownictwa i infrastruktury. Pojawia się pytanie: czy tylko do tego sprowadza się rozwój gospodarczy, zwłaszcza dziś? W czasach nadmiaru, nadprodukcji i szalonego konsumpcjonizmu, planety zalanej betonem i asfaltem, odpowiedzią jest: budujmy jeszcze więcej? Dosłownie.
Więcej mieszkań i więcej energii, więcej leków i więcej budowania. Tę opowieść trzeba skonstruować z cegieł, stali, paneli słonecznych i trakcji elektrycznych.To jakiś żart? Czy mamy XIX wiek, czy XXI?
W drugiej połowie, dotyczącej wynalazczości i innowacyjności jest lepiej. Trudno nie zgodzić się z tym, że w nauce chodzi o kreatywność, próbowanie, otwartość na nowe rozwiązania, nawet te wydające się nieprawdopodobne i szalone, a nie o kręcenie się w kółko i trzymanie się tego, co już wiemy. W takim impasie znalazła się teraz amerykańska nauka. Trudno nie przyznać, że konieczność spędzania przez naukowców czasu na wypełnianiu piętrowych wniosków o granty oraz pisaniu sprawozdań, to marnowanie ich czasu i talentów. Że nie wspomnę o przykręcaniu kurka z dofinansowaniem na projekty, które się “nie opłacają”. Tu zgodni są raczej wszyscy naukowcy i publicyści, wypowiadający się na ten temat. A można inaczej i tu autorzy przywołują przykład stworzenia szczepionki na COVID. Niestety zapomnieli wspomnieć, że było to pyrrusowe zwycięstwo (zwłaszcza w Stanach), bo tak szybkie wprowadzenie szczepionki na rynek podsyciło antyszczepionkowe nastroje i oskarżenia, że szczepionka ta nie została w wystarczającym stopniu przetestowana.
Jak wiecie, jestem szczególnie uczulona na kwestie środowiskowe - i w tej kwestii autorzy wykazują się też sporą ignorancją. Zaczyna się od tego, że katastrofę klimatyczną sprowadzają tylko do globalnego ocieplenia. Odpowiedzią jest dekarbonizacja - i problem załatwiony. A żeby ewentualnie zapewnić sobie słodką wodę, będziemy odsalać wodę morską. Brak szczegółów na ten temat, w tym tych, że te technologie są potwornie drogie i energochłonne. Temat ochrony środowiska jest zresztą potraktowany tu marginalnie, autorzy w swoich wizjach budowy nie uwzględniają rzecz jasna też tego, że też generuje CO2 i zużywa zasoby. Słowa tu nie ma o jakichś koncepcjach ekologicznych, np. granic planetarnych, słowa nie ma o wyczerpujących się zasobach. Ani nawet o zrównoważonym rozwoju. Bo ta książka w ogóle nie jest o tym. Autorom nie przychodzi też do głowy, że katastrofa klimatyczna nie dotyczy tylko USA i że żadne państwo nie jest w stanie z nią walczyć w pojedynkę, nawet tak potężne jak USA. Ponadto:
half the country believes global warming is a grift and 90% when asked how much money they’d give up for climate change top out at about $10. And then there’s the fact that China and India are building coal plants as fast as they can and well Ezra seems a tad disconnected from reality.
Nie znajdziemy tu odpowiedzi, jak pogodzić niemożliwe: dalszy wzrost gospodarczy z kryzysem klimatycznym, dostatek dla wszystkich z rezygnacją z regulacji, z ochrony środowiska i polityki społecznej (których - to autorzy sami przyznają - wolny rynek nie załatwi). Odpowiedzi na pytania tak naprawdę sięgające dużo głębiej przyczyn naszego kryzysu planetarnego, niż powierzchowna analiza płynąca z tej książki, tycząca właściwie tylko spowolnienia gospodarczego w USA - brak. Co z problemami społecznymi? Jak poradzić sobie z kryzysem wartości, który stoi u podstaw tego bałaganu? Co zrobić z populistycznymi politykami, którzy kreują ten niedostatek? Jak dogadać się z resztą świata, która na razie jest przez USA traktowana jak biedni krewni? Jak podjąć wyzwanie zauważenia, że Stany Zjednoczone nie są jedyne na tej planecie, acz ich polityka mocno wpływa na inne kraje - często mocno destrukcyjnie. Ale nikt nie będzie ograniczać wspaniałego amerykańskiego narodu (choć do rozwoju technologicznego potrzeba imigrantów), co nie. A może Amerykanie powinni też uczyć się od innych państw (nie Chin)? A przed czym kroczy pycha?
Dostatek ma w sobie wielkość, która przystoi projektowi amerykańskiemu. Jest on obietnicą nie tylko tego, że wszystkiego będzie więcej, ale też ze będzie więcej zwłaszcza tego, co ważne.
Czyli czego? Czy w ogóle nie powinniśmy szukać raczej dobrostanu, a nie dostatku? Jakości, a nie ilości? Czy naprawdę w drugiej dekadzie XXI wieku, jedyne o czym myślimy to jak napełnić sobie brzuchy i zbudować większy dom? Czy może ta utopijna wizja “dostatniego” społeczeństwa obejmuje coś więcej? Tak naprawdę Dostatek to kolejna iluzji wielkiej Ameryki, bajki opowiadanej od lat o tym, że można mieć coś za nic, że ziemie można mieć za darmo, że pieniądze rosną na drzewach, itp. Bogacą się na tym tylko nieliczni, ale nabiera, jak widać nadal wielu.
Gatunek: publicystyka o temacie ekonomicznym?
*Barbara Ehrenreich w jednej ze swoich książek opisuje sytuację rodziny, która funkcjonowała normalnie, aż do wypadku, w którym mąż uszkodził kręgosłup. Stracił pracę i nagle musieli poprosić o pomoc społeczną. Jak stwierdzili, rozumieją dlaczego program wsparcia nazywany jest: „Tortury i Nadużycia wobec Rodzin w Potrzebie”.







Komentarze
Prześlij komentarz