Za czytanie Lata marnotrawnych zabrałam się już pierwszego dnia jesieni. W lecie, porze rozkwitu i namiętności, opisanym w tej powieści, sporo się dzieje i, jak można się domyślić, są to rzeczy, zmieniające życie bohaterów. Właściwie głównie bohaterek, bo tych mamy trzy: biolożkę, pracownicę służb leśnych, mieszkającą samotnie w środku lasu, żonę farmera, walczącą o przetrwanie swojego gospodarstwa oraz starszą panią, prowadzącą ekologiczny sad, choć ta ostatnia to raczej bohaterka pośrednia, bo bezpośrednim bohaterem wątku jest jej sąsiad, zrzęda, próbujący wskrzesić wymarły gatunek kasztanowca amerykańskiego. Każda z bohaterek przeżywa swoje kłopoty i swoje radości, i każda przeżywa je na swój własny sposób.  

Ta odmienna dynamika relacji międzyludzkich jest bardzo wyraźna, tak samo jak odmienność postaci i zupełnie inne drogi, którymi te postaci podążają. Deanna jest samotniczką, która odnalazła wreszcie swoje powołanie na łonie natury, ale niespodziewanie dla samej siebie przeżywa ona gorący romans. Lusa z kolei przeciwnie - miała nadzieję na szczęście małżeńskie - a wyciągnęła zły los, więc przeżywa żałobę i musi podejmować trudne decyzje. Nawiasem mówiąc tę bohaterkę autorka obdarzyła pół-polskim pochodzeniem (imię Lusa jest podobno polskie, to zdrobnienie nie zgadniecie od jakiego imienia…), jako że jej dziadek był polskim Żydem, który miał ziemię pod Łodzią*. I te ziemie nazwane są w książce “bajkową krainą”... Garnett to zgorzkniały starzec, kreacjonista, kłóci się ze swoją sąsiadką, nawet nie zauważając, jak powoli przechodzi na jej stronę…  Wszystkie te postaci są też pełne sprzeczności, co pokazuje, że - wbrew temu, co wielu chciałoby widzieć - ludzie nigdy nie są jednowymiarowi. Np. Lusa jest wykształconą kobietą, entomolożką. Co ona robi na tej zapadłej wsi i dlaczego wyszła za niewykształconego farmera? Do jej miłości do ciem i wszelakich żyjątek nie pasuje też chęć zrobienia interesu na uboju kóz - nie wiem, czy autorka o tym nie pomyślała? Deanna chroni przyrodę, a wdaje się w romans z myśliwym (założę się też, że wielu osobom nie przypadnie do gustu zakazany społecznie romans między starszą kobietą, a sporo młodszym od niej facetem). Każdy z tych wątków cechuje też inny ton narracji, w moim odczuciu: wątek Deanny cechuje zmysłowość, taka mocno biologiczna, bo przyciąganie mężczyzny i kobiety jest właśnie takie, zakorzenione w biologii, a dodatkowo wszystko to dzieje się w pięknych okolicznościach przyrody. W wątku Lusy obecny jest smutek, mocno zaakcentowane jest też przywiązanie do ziemi i rodzinnych więzi. A wątek Garnetta i Nannie jest humorystyczny i taki mocno retro - ten sąsiedzki spór pary starszych ludzi spisany jest w takim stylu XIX-wiecznych dżentelmeńskich, inteligentnych dyskusji, w których obelgi są zawoalowane; bohaterowie wymieniają się nawet listami. Moim zdaniem pokazuje to kunszt pisarski autorki, choć przyznaję, że z początku trudno było mi zrozumieć logikę tych wątków, ponieważ łączy je niewiele, poza tym, że rozgrywają się na dość ograniczonym obszarze małej miejscowości w Apallachach i lasu otaczającego tę miejscowość. Opisy przyrody uderzyły mnie od pierwszej strony jak obuchem i nawet jak dla mnie, to było trochę za dużo… 

Oczywiste jest, że jest to książka o głębokim przesłaniu ekologicznym. W każdym wątku pokazany jest konflikt człowieka z naturą i tego, że człowiekowi przeszkadza wszystko, co żyje: myśliwi grasują w lasach, farmerzy tępią chwasty i szkodniki. Oraz: zwierzęta wchodzące w szkodę, ptaki, bobry, drzewa rosnące nie tam gdzie trzeba, rzeki płynące nie tak jak trzeba oraz oczywiście strzelają do drapieżników takich jak wilki czy kojoty, które - w ich mniemaniu - są nie wiadomo jakim zagrożeniem dla zwierząt hodowlanych. W miastach też przyroda jest tępiona, bo ludzie uważają, że wprowadza bałagan. Jesteśmy niewiarygodnie okrutni wobec innych gatunków - wobec siebie nawzajem też - ale okrucieństwa wobec innych gatunków do niedawna nawet nie zauważyliśmy, nie uważaliśmy za istotne. Życie innych gatunków nic dla nas nie znaczy. Ludzka moralność nie obejmuje zwierząt ani roślin. Jak zadaje pytanie Garnett: nawet jeśli jakiś jeden gatunek wyginie, to kogo to obchodzi? Pytanie, niestety obnażające ogrom ludzkiej pychy i ignorancji, choć autorka stara się podchodzić do takich postaw z niewiarygodną cierpliwością, tłumacząc, edukując, a nie gromiąc. W prostych słowach zatem tłumaczy na czym polega bioróżnorodność, jak działa ekosystem, dlaczego nawet najmniejszy gatunek się liczy, ale też dlaczego najważniejsze są drapieżniki i dlaczego ich zabijanie jest szczególną zbrodnią na ekosystemie. Myśliwi o tym doskonale wiedzą: jeśli wystrzelają drapieżniki, to wtedy rozmnożą się roślinożerne, więc można będzie sobie do nich postrzelać w imię “regulacji gatunku”. Który został rozregulowany właśnie dlatego, że przedtem pozbyto się jego naturalnego wroga. 

W powieści znajduje się mnóstwo konkretnych przykładów na to, jak człowiek swoją ingerencją - często bezmyślną - zmienił i zniszczył dobrze działający ekosystem (kiedyś myśleliśmy, że kudzu jest świetne!). Kolejnym problemem jest współczesne rolnictwo, w imię którego niszczone są naturalne ekosystemy, by potem okazało się, że właściwie to produkowanie żywności się nie opłaca, a najmniej opłaca się produkowanie żywności dobrej jakości. Autorka podejmuje też problem pestycydów, zabijających przecież wszystko, co żyje, nie tylko szkodniki, ale pożyteczne owady, a poza tym zaburzających naturalny łańcuch pokarmowy. Rolnicy, zwłaszcza w biedniejszych krajach są przyparci do muru i na hasła o ekologii odpowiadają: ale przecież musimy z czegoś żyć. I trudno z tym polemizować. To oczywiście temat zbyt skomplikowany, tu został tylko zasygnalizowany. I być może wątek Lusy pokazuje, jak przed jak niemożliwymi wyborami stają dziś rolnicy. 

Ponieważ ludzie chcą mieć wszystkiego więcej, a nie chcą dopłacać za lepszą jakość. I dlatego też, że farmerzy są zmuszani przestrzegać zasad, które są dobre dla najbogatszych. 
Lato marnotrawnych jest to więc lekcja biologii - dla tych, którzy na lekcjach biologii nie uważali, którzy jej nie lubili, nie mieli dobrego nauczyciela… Ale nauczyć się można czegoś pod warunkiem, że ktoś mimo wszystko jest otwarty na ten temat. 

Potrzeba odrobina pokory, robiąc to co jest konieczne. Można zastanowić się nad kosztami swoich wyborów. Lub nie zważając na nic, zrobić wielką dziurę w świecie z tak błahego powodu jak zwykły strach. 
O nie nie. Strach to nie jest “błahy powód”. Ale najczęściej takie zachowanie wynika po prostu z ignorancji, braku wiedzy, bezmyślności. Których ludzie bronią jak Częstochowy. Nie chcą nawet sięgnąć po tę wiedzę (po wiarygodne źródła, a nie te, które potwierdzają ich światopogląd), bo wtedy okazałoby się nie daj boże, że się mylą… Czynimy źle i nadal nie chcemy tego przyznać, mimo tysięcy dowodów naukowych na to, że jesteśmy w błędzie, zaprzeczamy i próbujemy zmieniać naturalne prawa, a na swoją obronę powołujemy się na czysto arbitralne zasady, wymyślone przez nas samych, typu “ja tylko robię to, co konieczne”. “takie mam zasady”. Z czymś takim nie da się dyskutować. Siostrzenica Luce, zadaje pytania, sprawiające, że dziewczynka wydaje się być bez serca: na co komu drzewa? na co komu ptaki? A przecież takich ludzi - i to dorosłych - jest całe mnóstwo. Wydaje się, że ciągle więcej niż tych, którzy te przyrodę chcą chronić, co można zauważyć też w Lecie marnotrawnych, gdzie ci, którzy edukują, bronią, są w mniejszości, by nie powiedzieć, że działają w pojedynkę, samotnie, przeciwko całej reszcie - jak Deanna, sama jedna stawiająca czoło zakusom myśliwych na bezlitośnie tępione w Stanach kojoty. Do tego, jakże często jesteśmy w swoich poczynaniach niekonsekwentni - np. Garnett, który oczywiście uważa, że człowiek może użytkować przyrodę tak, jak mu się to żywnie podoba, nawet jeśli przynosi to szkody, a jeśli jakiś gatunek wyginie, to who cares, ale jednocześnie w pocie czoła pracuje nad wskrzeszeniem wymarłego gatunku drzewa. Czyli jednak kogoś obeszło to, że to drzewo wyginęło… 

Dlaczego nie potrafimy w końcu tej przyrodzie odpuścić? Mimo, że zagarnęliśmy już dla siebie prawie wszystko? Ludzie traktują naturę jak wroga, bo nie postrzegamy się jako jej część. Mało tego, pokutuje w ludziach to atawistyczne przekonanie, że to my jesteśmy ofiarami natury. Że dzikie zwierzęta ciągle czyhają, żeby ich zeżreć, albo przynajmniej ukraść im jedzenie (którego połowa i tak ląduje w śmietniku). Budują dom w lesie i dziwią się, że mają zwierzęcych sąsiadów. Tylko, że nie da się żyć, traktując wrogo wszystko dookoła (zwłaszcza, że do ludzi też mamy coraz bardziej wrogi stosunek). Autorka pokazuje, że można inaczej, że można inaczej sobie to ułożyć, i z naturą, i z ludźmi. 

I oczywiste, że nie jest to książka dla wszystkich, bo znowuż, jeśli ktoś się od przyrody odwraca i nie chce zaakceptować praw natury - to nie odnajdzie tu nic dla siebie. Będzie go ta powieść nudzić i uwierać. To książka dla wrażliwców, dla biofilów, tych, którzy czują więź z naturą i zachwyt nad każdym najmniejszym listeczkiem i wiedzą, że to jest normalne, a także racjonalne w przeciwieństwie do pogardy i ignorancji prezentowanych w stosunku do przyrody (serio, nie ma się czym chwalić). Także dla tych, którzy akceptują nieoczywiste, nietradycyjne powiązania i relacje, to, że świat jest różnorodny i każdy ma prawo mieć w nim miejsce dla siebie. Wiecie, to jest taka książka dla tych strasznych ludzi na "L"... Rzeczywiście "marnotrawnych", trwoniących czas na głupstwa, w stylu gapienie się w chmury, słuchanie śpiewu ptaków, obserwowanie owadów. W ogóle kto by pomyślał, że ta książka ma już 25 lat, w ogóle się ona nie zestarzała - wspaniale się czyta książki tej autorki i myślę, że tak samo wspaniale się je będzie czytać po kolejnych kilkudziesięciu latach. 

Metryczka: 
Gatunek: powieść 
Główne bohaterki: Deanna, Luse, Nannie
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 448
Moja ocena: 6/6
 
Barbara KingsolverLato marnotrawnych (pierwsze polskie wydanie pod tytułem Lato namiętności), Wydawnictwo Filia, 2025


*ta ziemia została mu odebrana ponieważ był Żydem, podczas, gdy rodzinie matki Lusy, pochodzącej z Palestyny (sic!), ziemia została odebrana, ponieważ nie byli Żydami. Co jest ponurym komentarzem do obecnej wojny w Gazie. 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później