Gladiator 2 - Wszyscy widzieliśmy zbyt wiele śmierci

Gladiator należy do moich ukochanych filmów, więc na wieść o sequelu popędziłam do kina. Miałam naprawdę niesamowite parcie na ten film. Nawet wiedząc, że Russell Crowe, tj. Maximus, jest jedynie wspomnieniem… No i już pierwsza scena „Dwójki” mnie mocno zastanowiła – otóż Rzymianie zdobywają miasto, a wygląda to tak, że podpływają pod jego mury (kto tak budował miasta, że stoi ono praktycznie w wodzie???). I rzecz jasna, szast, prast, jest po sprawie, kolejne miasto zdobyte. Ale przecież zdobyć bronione miasto, fortecę było bardzo trudno – z reguły zabierało to mnóstwo czasu – a tu jedna bitwa i jest po sprawie. No dobra, powiedzmy. 

Niestety po tym dziwnym wstępie było tylko gorzej. Przede wszystkim za dużo przemocy, bicia się, krwi, za dużo tych igrzysk. W „Jedynce” igrzyska były punktami zwrotnymi fabuły, tu – miałam wrażenie – że pozostałe sceny są tylko dodatkiem pomiędzy scenami kolejnych walk. I to bardzo okrutnych i drastycznych – tryska krew, odcinane są głowy, podrzynane gardła, biorą w tym udział też zwierzęta (choć miałam wątpliwości, czy te krwiożercze małpy to są aby na pewno małpy, bo wyglądały jak jakieś mutanty). Ten scenariusz chyba pisał jakiś sadysta…W „Jedynce” to wszystko miało jakiś cel – była intryga polityczna, walka o władzę, która do tego opierała się o osobistą rozgrywkę między Kommodusem a Maximusem. W Dwójce w zasadzie nie wiem o co chodziło, jaki był tego cel – tzn. teoretycznie wiem, niby znowu są jacyś paskudni cesarze, których chciałoby się obalić, ale cała ta intryga nie trzyma się kupy. Niektórych rzeczy nikt tu nie wyjaśnia. Np. czemu mały Lucjusz znalazł się na w jakimś mieście na rubieżach cesarstwa, a jego matka o nim zapomniała? Czemu dorosły Lucjusz najpierw nie chce znać matki, a potem znowu jest kochającym synem? A po co spiskowcy czekali z atakiem do końca igrzysk? Co najważniejsze - ten scenariusz napisany jest na zasadzie "skopiujemy Jedynkę, zmienimy bohaterów, dorzucimy więcej igrzysk i gotowe". Wiem, że to chyba miał być celowy zabieg - że chciano zrobić to tak, by pokazać, że „historia się powtarza”, żeby widz doświadczał deja vu, ale to się powtarza za bardzo. Za dużo tu tych zbieżności i „zbiegów okoliczności”: Hanno zostaje pojmany, też zwraca uwagę łowcy gladiatorów, dokładnie tak jak Maximus, trafia na scenę i oczywiście akurat w Rzymie, gdzie okazuje się być synem Lucilli, która znowu musi patrzeć, jak walczą o życie ukochani dla niej mężczyźni. Normalnie "znajdź różnice". Miałam poczucie, że to jest nieoryginalne, że twórcy filmu poszli po linii najmniejszego oporu. I oczywiście w filmie powiedziane jest wprost, że Hanno-Lucjusz to nie tylko „duchowy spadkobierca” Maximusa, ale jego syn w dosłownym tego słowa znaczeniu. Co w „Jedynce” wcale nie pada, a poza tym przecież Maximus miał rodzinę, po której tak rozpaczał, że chciał zemścić się na cesarzu i umrzeć (Jestem Maximus Decimus Meridius (...) ojciec zamordowanego syna, mąż zamordowanej żony, zemszczę się na tobie w tym życiu, albo w przyszłym), oj oj… 

No i tak się biją i biją, istny festiwal przemocy, pod koniec to już siedziałam z podpartym czołem i coraz bardziej skwaszoną miną, bo to wszystko zmierzało do finału „nikt nie wyjdzie stąd żywy”. Najlepiej podsumowują to końcowe słowa Lucjusza: „wszyscy widzieliśmy zbyt wiele śmierci”. Zgadza się – widzowie też. A jaki z tej hecy płynie morał? No bardzo słaby. Każdy kto zna historię Rzymu wie, że to quasi-pozytywne zakończenie to ślepa uliczka. Nie było wskrzeszenia republiki, a Cesarstwo dalej się staczało, obserwując walki o władzę między kolejnymi pretendentami do tronu. Najśmieszniejsze jest to, że następcą Karakalli faktycznie był Makrynus, ale bynajmniej nie był on byłym niewolnikiem. Jasne, takie postaci jak Maximus czy Lucjusz nie istniały (choć w sumie kto wie), a film mocno odbiega od prawdy historycznej (np. w kwestii tego jak zginęli cesarze Geta i Karakalla), ale przecież ta fabuła opiera się na prawdziwej historii Rzymu, więc to postacie fikcyjne muszą wpasować się w historię - a nie na odwrót. I wychodzi na to, że owo „marzenie o Rzymie” Marka Aureliusza, o którym tyle się tu mówi, faktycznie było mrzonką. Sprawiedliwość? Honor? Kiedy w Rzymie liczył się honor? Honor to pocieszenie dla przegranych, jak dla Maximusa, a wygrywają silniejsi, ci, którzy stosują przemoc. I nic się nie zmieniło. Ludzie jak gloryfikowali przemoc dwa tysiące lat temu, tak nadal najlepszą rozrywką jest okładanie się mieczem po łbach i nadal walczymy o demokrację, która osuwa się w tyranię. Jedynka wzbudza więc pozytywne emocje (mimo, że główny bohater ginie), poczucie, że dobro triumfuje – a Dwójka wręcz przeciwnie, że człowiek to jednak kanalia jest, a świat niewiele się zmienia. Zauważmy też, co motywuje Maximusa i Lucjusza – tego pierwszego faktycznie honor, pragnienie sprawiedliwości, ale i rozpacz – tym co najbardziej uderza w tej postaci jest jej wewnętrzna siła, stoicyzm, w obliczu nawet ekstremalnych sytuacji (w końcu był uczniem Marka Aureliusza). A pod spodem wrażliwość. Biła z niego charyzma i seksapil. To taki ideał faceta – wrażliwy twardziel. Dobra, kocham Maximusa, przyznaję się. Lucjusza natomiast napędza furia, gniew, osobista zemsta, która potem przeradza się w motywacje bardziej „szczytne”, ale ta przemiana nie przekonuje, bo nie wiadomo z czego się wzięła… Jest sympatyczny, ale do Maximusa nie ma pojazdu.

Owszem, nie przeczę film jest widowiskowy, a Paul Meskal w roli „młodego” dobrze dobrany i zagrany. Polubiłam go i jego rola, inaczej wykreowana, niż Maximusa, rzeczywiście jest tą jedną z niewielu różnic między Jedynką a Dwójką. Drugą jest postać Makrynusa - Denzel Washington w zasadzie był jedyną „zaskoczką” dla mnie, wyszedł z tego obronną ręką, chwała mu za to. Jedna scena mi się podobała (nie licząc flashbacku z Jedynki), ta, kiedy Lucjusz na scenie Koloseum pyta Rzymian: czy tak czcicie swoich bohaterów? Jeśli jego życie jest tyle warte, co ile warte jest wasze? (ale znowu kalka z Jedynki, nieprawdaż?). Niestety ta scena, jak i kilka innych scen z potencjałem dramatycznym niestety zostało szybko uciętych, bo wiadomo, igrzyska czekają. Potencjał postaci generała* Acaciusa też zmarnowany (Pedro Pascal – czemu do tego filmu zaangażowano dwóch aktorów tak podobnych do siebie, że Hanno spokojnie mógłby być synem Acasiusa? Ale nie jest….). Pozostałe postaci papierowe, cesarze są potworami, bo muszą nimi być, tylko że są oni raczej groteskowi, niż straszni… Drewniane dialogi, w trakcie których bohaterowie głównie przerzucają się jakimiś frazesami. Spartaczone efekty specjalne. Kwiatki takie jak naumachia w Koloseum (jak oni u licha napełnili Koloseum taką ilością wody, by było „stopy wody pod kilem”, zastanawiałam się, że już nie wspomnę o rekinach), senator czytający gazetę przy stoliczku, hinduski lekarz czy cytowanie Epikura przez bohaterów (teoretycznie mogliby, ale w praktyce?). Lista grzechów się ciągnie. Czy choć finał się udał? No nie, bo kompletnie brak mu dramaturgii, po prostu „rozejdźmy się do domów”. Po tej całej rzezi, z której mało kto się ostał.

Niektórzy twierdzą, że film jest "dobrym widowiskiem". Nie, nie bawiłam się dobrze. Kiedy wyszłam z kina, czułam się zniesmaczona tą całą przemocą i bardzo zatęskniłam za „starym Gladiatorem”. Jak powszechnie wiadomo lepsze jest wrogiem dobrego i to właśnie zaszło przy Gladiatorze 2. Czy naprawdę po 24 latach warto było robić sequel, który jest zrobiony chyba tylko po to, by odcinać kupony od pierwszej części? Czy Ridley Scott tego potrzebuje? Myślałam, że będę raczej w swojej opinii odosobniona, ale okazuje się, że wielu widzów podziela moje wrażenia. Skutek jest taki, że od ubiegłego tygodnia, kiedy byłam w kinie, obejrzałam Jedynkę już z 3 razy - a „Dwójki” drugi raz oglądać nie chcę. Całe szczęście, że Maximus nie zmartwychwstał i nie musiał brać w tym udziału – jego legenda pozostaje intacta.  

*w Rzymie byli wodzowie, a nie generałowie

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później