Gdzie poniesie wiatr
Akcja powieści rozpoczyna się na Wielkich Równinach, gdzie życie powoli umiera z powodu suszy (oraz niewłaściwie prowadzonych upraw, o czym jednak mieszkańcy nie wiedzą). Mijają lata, a nadzieja na deszcz staje się coraz bardziej płonna. Ludzie masowo wyjeżdżają, lecz farmerzy Tom i Rose uparcie trzymają się swojej ziemi, gdyż to jest wszystko, co mają. Razem z nimi mieszka ich synowa Elsa z dwójką dzieci, Loredą i Antem. Nastoletnia Loreda jest zbuntowana, marzy o wyjeździe do Kalifornii i zaczęciu nowego życia. Każdy kolejny dzień testuje wytrzymałość tych ludzi, aż w końcu życie nie pozostawia im wyboru. Udają się na zachód, do Kalifornii, reklamowanej jako kraina mlekiem i miodem płynąca… Problem w tym, że w tym czasie w tym samym kierunku płynie przede wszystkim rzeka uchodźców, a ich marzenia brutalnie zderzają się z rzeczywistością.
Tak, to jest właśnie historia o tym, jak marzenia zderzają się z rzeczywistością i pryska amerykański sen. Amerykanie, w tym farmerzy uparcie wierzą w ciężką pracę, w to, że sami muszą zapracować sobie na swój byt, a proszenie kogokolwiek o pomoc to wstyd. Takie nastawienie ma również Elsa, wyjeżdżając do Kalifornii, tam jednak spotyka się z typowym kapitalistycznym wyzyskiem i żerowaniem na nieszczęściu migrantów. W powieści Hannah znajdziemy dramatyczne opisy ludzi, żyjących jak zwierzęta i sprowadzonych do zaspokajania tylko najbardziej podstawowych potrzeb, nędzarzy – i to niezależnie od tego, ile by pracowali. Rozpaczliwe położenie i brak jakichkolwiek perspektyw na wyjście z niego w końcu rodzi gniew – u wielu, acz nie u wszystkich - i tu Hannah opisuje narodziny ruchu walczącego o prawa robotników w Stanach Zjednoczonych. A więc znowu krytyka kapitalizmu – tego w najbardziej drapieżnym wydaniu, bez żadnych regulacji, tego bardzo amerykańskiego, bo, jak już wspomniałam, Amerykanie wyrastają w tym przekonaniu, że muszą sami zapracować na siebie – i tkwią w nim nawet wtedy, kiedy widać gołym okiem, że to nie działa. A nie działa w sytuacji, kiedy nierówność między tymi, co dają pracę, a tymi, którzy jej potrzebują jest zbyt wielka i okazuje się, że żadna ilość pracy nie jest w stanie sprawić, że wydźwigniemy się z biedy, skoro otrzymujemy za pracę zbyt mało. W dodatku mówi się nam, że mamy się cieszyć i z tych ochłapów, bo mogłoby być gorzej. Tak, nie sposób nie czuć gniewu, czytając takie rzeczy (Steinbeck się znowu kłania). Do tego Hannah opisuje kryzys uchodźczy i skandaliczne traktowanie migrantów z jakże dobrze nam znanymi hasłami, które pojawiają się zawsze w takich sytuacjach: o tym, że ludzie ci żerują na nas, że roznoszą choroby, że są niebezpieczni, obcy… A przecież to są też Amerykanie, nawet nie jacyś obcokrajowcy. Nieważne, że ci ludzie są biedni nie z własnej winy (no dobra, trochę z własnej, ale o tym za chwilę) i że chcą przecież pracować, a nie żyć na koszt innych.
No dobrze, a gdzie w tym wszystkim było państwo? To były czasy, kiedy w Stanach Zjednoczonych panował kult nieskrępowanego kapitalizmu, państwo oczekiwało, że ludzie będą radzić sobie sami - więc nie kwapiło się do pomocy. Przetrwają najsilniejsi. Najdobitniej świadczył o tym fakt, iż zasiłek dla uchodźców przysługiwał im dopiero po… roku od przybycia do Kalifornii. Jaka w tym jest logika? Przecież najtrudniej jest na początku, co więc przez ten rok? Trochę brakowało mi tu wyjaśnienia tych mechanizmów przez Hannah – więc ponownie odsyłam do Brudnych lat 30-tych. Niewiele też miejsca autorka poświęca przyczynom katastrofy ekologicznej na Wielkich Równinach oraz jej skali, przede wszystkim temu, iż była ona zawiniona głównie przez ludzi, przez owych upartych farmerów, uważających, że ziemia jest po to, żeby ją „ujarzmiać”. Owe burze pyłowe to była przecież po prostu ziemia, która przez rabunkową gospodarkę została po prostu zdarta od podłoża. Został piasek, a na piasku nic nie wyrośnie, choćby padało nie wiem ile. Przyznam, że upór tych ludzi działał mi na nerwy – upór, by nie wyjeżdżać, gdyż może „jutro spadnie deszcz”, gdyż to „moja ziemia”, upór w wierze, że trzeba radzić sobie samemu i że lekarstwem na sytuację, w której się znaleźli jest jeszcze więcej pracy.
Gdzie poniesie wiatr to jest przede wszystkim powieść o ludziach, zwłaszcza niezłomnych kobietach, muszących radzić sobie w każdej sytuacji, często bez wsparcia mężczyzny, i oczywiście doświadczających podwójnego wyzysku z uwagi na płeć. Elsa dostaje po głowie, bo jest tylko kobietą, która powinna milczeć i dobrze wyglądać. Zamiarem autorki było wlanie otuchy do głów czytelniczek, o czym świadczy posłowie, jednak to posłowie mnie wnerwiło i moim zdaniem zrujnowało całe przesłanie tej książki. Lektura wyraźnie daje do zrozumienia, że system, w jakim tkwimy jest niesprawiedliwy i że musimy walczyć (znowu) o jego naprawę. Tymczasem w posłowiu autorka temu zaprzecza, powtarzając znowu te komunały o wytrwałości, samodzielności i ludzkiej niezłomności. Pijąc do pandemii COVId-19. Oczywiście, wytrwałość jest ważna, ale wytrwałość w dobrej sprawie, a nie trzymanie się z uporem przegranych spraw i zamykanie oczu na rzeczywistość. Przekonanie, że zdołamy ją zmienić siłą woli. Jak powiedział Roosevelt: Ani spękana ziemia, ani żar, ani gorący wiatr, nie są w stanie pokonać nieugiętych amerykańskich farmerów. Serio? Mao też tak myślał podczas Wielkiego Skoku. Pewnych spraw się nie da przeskoczyć odwagą i wytrwałością – jeśli ziemia nie rodzi, bo nie ma gleby, to żadna ilość włożonego w to ludzkiego wysiłku nie pomoże (chyba, że jest to wysiłek skierowany na odrodzenie zasobów naturalnych). Trzeba w takich sytuacjach walczyć o usunięcie przyczyn problemu, a nie tylko łagodzić objawy. Przecież ten kryzys został załagodzony dopiero, gdy zainterweniowało w końcu państwo (wprowadzając New Deal), o czym autorka też nie pisze.
No i tak. Gdzie poniesie wiatr faktycznie bardzo przypomina Grona gniewu, bo jej akcja rozwija się bardzo podobnie, ukazywane są te same problemy społeczne i gospodarcze, w tym samym duchu - krytyki drapieżnego kapitalizmu (a i tu, i tu pominięto de facto przyczyny katastrofy ekologicznej Dust Bowl). Zaletą tej powieści jest pokazanie ważnego momentu w historii Ameryki, kryzysu i społecznych przemian. Autorka robi to w prostym stylu, bazując na emocjach i losach zwykłych ludzi. Życie Elsy, jej walka o przetrwanie, zmaganie się z brakiem miłości i niską samooceną wzbudza wiele wzruszeń (u Steinbecka de facto najsilniejszą postacią, która trzyma wszystkich "w kupie" również jest matka). Do wyobraźni przemawiają sugestywne opisy. Niesamowicie wkurza mnie jednak to gadanie o ujarzmianiu przyrody i ludzkim duchu w momencie, kiedy odebraliśmy już tej przyrodzie wszystko. Jakże trafne jest motto przytoczone już na samym początku tej książki: „Szkodząc ziemi, szkodzisz swoim dzieciom.” Oraz o idealizmie i odwadze w momencie, kiedy kapitalizm znowu zagonił ludzi do kąta… Na czym miałby polegać ten idealizm? Na ciągłej walce o swoje prawa? Po tylu latach powinniśmy być już sumie mądrzejsi, tymczasem kolejne pokolenia popełniają cały czas te same błędy i powielają sytuacje sprzed lat. To, co ludzie już kiedyś wywalczyli, teraz znowu jest odbierane, machina wyzysku się rozkręca, nierówności rosną. W gruncie rzeczy więc treść Gdzie poniesie wiatr ma gorzki smak i zostawia niewiele nadziei, skoro widzimy, że ludzkość drepcze w miejscu. Steinbeck przynajmniej nie zamydla nam oczu tego typu "bajkami" i jego przesłanie odnosi się nie do indywidualnej wytrwałości, ale do tego, że siła jest w "wielu", że tę walkę możemy wygrać tylko wspólnie, jednocząc się z innymi ludźmi. Tam, gdzie każdy myśli o sobie, o tym, że “żyć jakoś trzeba”, gdzie społeczeństwo jest rozdrobnione i każdy rywalizuje z każdym, tam nie ma szans obrony przed wyzyskiem systemowym.
Gatunek: powieść historyczna
Komentarze
Prześlij komentarz