Rewolucja nie ma końca
Domosławski pisze m.in. o: fenomenie Hugo Chaveza, końcu prawicowych dyktatur w krajach takich jak Chile, Argentyna, Peru, śmierci Fidela Castro i tym, co „po Castro” na Kubie, papieżu Franciszku, własnej drodze, jaką idzie Urugwaj, końcu wojny domowej w Kolumbii. Problematyka praw kobiet nie jest w tym reportażu bynajmniej zmarginalizowana. Najwięcej miejsca chyba poświęcił autor Brazylii, dwóm progresywnym osobom politycznym, jakie pojawiły się w tym kraju: Luizie Luli da Silvie oraz Dilmie Rousseff (niestety autor pisze o niej notorycznie "Dilmą", co jest seksistowską praktyką umniejszania przez zwracanie się do kobiet, nawet prominentnych, po imieniu, a nie z nazwiska - tak samo jak "Kamala", ale Trump albo Donald Trump) oraz burzliwej drodze tego kraju do „lepszego jutra dla wszystkich”. Nie znajdziecie tu opowieści o życiu i problemach „zwykłych ludzi”, Rewolucja koncentruje się na polityce, dlatego też nie jest to książka najłatwiejsza w odbiorze. Mnie też z początku trudno było się w nią wgryźć – mimo bardzo ciekawego sposobu narracji – nie pomagały też gabaryty tej pozycji. Wydaje się, że poszczególne – dość krótkie - rozdziały nie są w niej uporządkowane według żadnego klucza, gdyż swobodnie przeskakujemy z jednego tematu i kraju do drugiego. Ale w miarę czytania mój poziom zainteresowania, i co więcej ocena tej książki – rosły.
Myśl przewodnia Rewolucji jest bardzo czytelna: autor ukazuje w jaki sposób w ostatnich 20-tu latach w krajach Ameryki Południowej dokonywał się progres dotyczący demokratyzowania się tych krajów coraz bardziej inkluzywnej polityki: włączania grup tradycyjnie wykluczanych – biednych, chłopów (potomków niewolników), ludności rdzennej, kobiet. Prawa dla tych grup jednak trzeba było wywalczyć, jak zwykle – i walka ta była długa, mozolna, a w wielu krajach nadal trwa. Elity nie chcą oddać swoich przywilejów i zmieniać status quo. Demokracja? Tak, pod warunkiem, że władza zostaje w rękach uprzywilejowanych. Bo Ameryka Łacińska została zbudowana przez elity – kolonialistów i ich potomków – to oni są właścicielami ziemi i oni rządzili przez całe wieki twardą ręką, dbając wyłącznie o własne interesy.
Istota problemów w Ekwadorze (jak i całej Ameryce Łacińskiej) polega na tym, że historycznie biorąc najpierw istniała oligarchia, a dopiero potem powstały niepodległe państwa. Oligarchia mogła więc budować model i strukturę władzy wedle własnych potrzeb i interesów. W tej dziedzinie szczególną wagę miało stworzenie mechanizmów, które trzymałyby to państwo na usługach oligarchii.
– pisał Kapuściński w 1970 roku
Domosławski pokazuje tu instytucje, tworzące ten system: głowy państwa, latyfundystów, wielki przemysł, Kościół, wojsko oraz jego specyficzną rolę w krajach Ameryki Łacińskiej. Potwierdza się diagnoza Eduardo Galeano o przyczynach niedorozwoju tego kontynentu, leżących głównie w kolonialnym wyzysku, trwającym w wielu miejscach do nadal. Szczególnie mocno odbija się to w niszczeniu Puszczy Amazońskiej, obfitującej w wiele bogactw naturalnych, które można sprzedać i się na tym wzbogacić… Niestety bardzo szkodliwą cegiełkę do tego procederu dołożył neoliberalizm jako model gospodarczy, zaimportowany do Ameryki Południowej i wdrażany przez prawicowe rządy od lat 80-tych, wskutek czego ucierpiały społeczeństwa przede wszystkim Chile oraz Argentyny. Model ten – prywatyzowania, liberalizowania, ograniczania ochrony pracowników – nazywany bywa gospodarką kasyna: przegrywają wszyscy z wyjątkiem garstki uprzywilejowanych i farciarzy. Potem jednak podniosła się fala odwracająca ten trend: ludzi protestujących przeciwko wpędzaniu ludzi w biedę, odmawianiu całym grupom podstawowych praw, przemocy stosowanej przez rządzących. Skutkiem był upadek dyktatur i postępowe rządy – w niektórych aspektach – znacznie bardziej postępowe, niż np. w Polsce (wszak w wielu krajach latynoamerykańskich prezydentkami zostały kobiety).
My również ulegliśmy neoliberalnemu modelowi gospodarki i wiele osób, w tym polityków nadal mu hołduje, nie dostrzegając jak bardzo ten system jest nieludzki i skompromitowany (z Chile np. importowaliśmy OFE, które okazały się klapą). Nie da się ukryć, że poglądy lewicowe wylewają się z reportażu Domosławskiego z każdej strony (świetna scenka z lotniska w Hawanie, kiedy to celnik indaguje autora o jego poglądy, a ten odpowiada, że „no, bardziej lewicowe” XD). Nie znaczy to jednak, że narracja jest czarno-biała – wręcz przeciwnie, autor pokazuje, jak bardzo krętymi drogami przebiegały zmiany w Ameryce Południowej, jak bardzo zawiłe są meandry polityki, a także to, co tak naprawdę siedzi w głowie polityków, aktywistów, przywódców. Nie ma tu ludzi kryształowo czystych, bo polityka, by była skuteczna wymaga kompromisów, czasem układania się z przeciwnikiem, elastyczności, lawirowania, wybierania „mniejszego zła”, ubrudzenia sobie rąk. Niezwykle trudne jest to do oceny, zwłaszcza kiedy dany przywódca zmienia front, i to czasem o 180 stopni… Historia wielu krajów Ameryki Południowej dobitnie też potwierdza słuszność starej zasady o tym, że władza demoralizuje – jak rewolucjonista, walczący o prawa biednych i uciskanych, dochodząc do władzy zmienia się w dyktatora. Salvador, Kuba, Wenezuela, Boliwia…
Najważniejsza jednak nauka dla polskiego czytelnika, to pokazanie, że to „lewactwo” tak bardzo hejtowane w Polsce, nie jest tym samym, czym był PRL-owski socjalizm/komunizm w wydaniu moskiewskim. W Ameryce Południowej to prawica – konserwatyści - uciska, nie dopuszcza do głosu, stosuje rządy terroru, zawłaszcza wszystkie bogactwa, nie pozwala ludziom się rozwijać i podnosić poziomu swojego życia. To przeciwko temu powstają latynoamerykańskie społeczeństwa. My, skażeni swoją historią nie rozumiemy tego, nie rozumiał też tego Jan Paweł II, zwalczający teologię wyzwolenia. Kapitalnie Domosławski pokazał to na przykładzie Kuby i Fidela Castro – te rozdziały zmieniają optykę i naprawdę skłaniają do refleksji na temat tego, co myślimy o rewolucji kubańskiej: jak np. wyjaśnić to, że Nelson Mandela traktował Fidela jak brata, a nawet jak mentora? Nie wspominając już o roli USA dla tamtej części świata – dla nas Stany są sojusznikiem, obrońcą, a dla krajów Ameryki Łacińskiej żandarmem, zaprowadzającym swój porządek i realizującym własne interesy, kosztem interesów tamtych państw (szeroko pisał o tym Galeano).
W Porto Alegre dotarło do mnie, dlaczego pytania o „odrabianie lekcji” z Europy Wschodniej, Chin, Korei Północnej czy Kuby trafiają w próżnię. I chyba tylko przez grzeczność nikt mnie nie spytał, czy my z Europy Wschodniej odrobiliśmy lekcje z antykomunistycznych dyktatur w krajach Południa. I ze zbrodni, jakie na Południu popełniły „imperium wolności” i cały zachodni świat.”
Gdy zaczynałem podróże przez krainę „refolucji” przeciwdziałanie zmiano klimatycznym nie było częścią programów partii politycznych; również w mediach o globalnym ociepleniu prawie nie mówiono. A przecież to wyzwanie, które zmienia horyzont wszelkich dysput o naprawianiu świata (…) Wywraca na nice sens gromadzenia dóbr materialnych.
Teraz, gdy zbliżam się do kresu swojej podróży, o zmianach kl mówią wszyscy, choć niewielu z tych, którzy mają realny wpływ na stan rzeczy, robi cokolwiek znaczącego, by je powstrzymać lub spowolnić. W zglobalizowanym świecie władza ekonomiczna uwolniła się od kontroli i regulacji władzy politycznej, a progresywni przywódcy często nie mają dość poparcia, by podjąć działania hamujące dewastację. Pieniądz górą – a temperatura rośnie.
Niektóre egalitarne pomysły częściowo zawiodły, to prawda. Niektórzy liderzy idealiści w zderzeniu z materią władzy – również. Ale czy błędy i porażki przekreślają chęć naprawy świata? Czy unieważniają pragnienie dobrego czy choćby tylko lepszego życia? (…)
Twierdząco na te pytania odpowiedziałby człowiek naszych czasów: homo resignatus. (…) to ktoś, kto godzi się na to, że świat jest taki jaki jest, i woli nie ryzykować (…). Homo resignatus bywa maską, pod którą skrywają się uprzywilejowani, odgrywając troskę rymującą się ze społecznymi lękami przed zmianą. Homo resignatus bywa obrońcą status quo albo pożytecznym idiotą dla tych, którzy żadnych zmian nie chcą.
W Ameryce Południowej najbardziej emblematyczna jest historia Brazylii, gdzie po progresywnych rządach, mających sporo sukcesów, m.in. w wyciąganiu ludzi z biedy, na prezydenta wybrany został skrajnie prawicowy Jair Bolsonaro. Ten człowiek to istny klon Donalda Trumpa – wprost nie do wiary, jak bardzo tych dwóch jest do siebie podobnych – rasiści, mizogini, negujący naukę (w tym zmiany klimatyczne), w Brazylii powtórzyła się nawet historia szturmu na Kapitol po tym, jak Bolsonaro stracił władzę. Trudne do przełknięcia jest coś takiego dla tych, którzy walczą o to, żeby dobrze było wszystkim, a nie tylko wybrańcom i bogaczom…
Rewolucja nie ma końca – bardzo trafny tytuł (a miał być inny). Widać, że postęp technologiczny zdecydowanie wyprzedza postęp w myśleniu, mentalności ludzi; ja mam czasem poczucie, że pod tym względem ludzkość niewiele się zmienia od tysiącleci, bo ciągle de facto walczymy o to samo. Czy „sprawiedliwość i naprawianie krzywd są naturalną koleją rzeczy”, czy wręcz odwrotnie – walka o nie to donkiszoteria, bo naturalnym porządkiem jest przemoc i niesprawiedliwość? Dlaczego tak bardzo lubimy autokratów? Może dlatego, że wielu ludzi nie jest na tyle silnych, by brać odpowiedzialność za swoje życie, dokonywać trudnych wyborów i woli, jak robią to za nich inni? W każdym razie nie od rzeczy jest porównanie tej sytuacji do syzyfowych prac, padające w książce. Jak celnie też pisze autor, obalenie dyktatora jest łatwiejsze, niż rozmontowanie całego szkodliwego systemu - a z tym de facto dziś się mierzymy:
Prawdziwa władza nie znajduje się bowiem w Pałacu Zimowym. Walka z systemem to boksowanie się z poduszką - siła ciosu rozchodzi się nie wiadomo gdzie.
(...) Bunty antysystemowe mają trudniej. Zmiana władcy nie musi przynosić zmiany porządku, system bowiem to nie jeden człowiek, ani jedna instytucja, lecz kapitał, gąszcz regulacji (...) dających często więcej władzy wielki graczom gospodarczym, niż wybieranym politykom.
Mimo to Rewolucja jednak ma optymistyczny wydźwięk, autor wielokrotnie podkreśla, że nawet jeśli zmiany są wolne, małe, naprawiają małe kawałki świata, a cel się ciągle oddala, jeśli są to bardziej „refolucje”, niż rewolucje, to warto walczyć i nie poddawać się - i za to tę książkę doceniam najbardziej. Domosławski, jak Rebecca Solnik, pier….li brak nadziei. Zmiany w Ameryce Południowej dowiodły, że "inny świat jest możliwy":
Świat solidarności, wzajemnej troski o siebie i innych (...). Świat, w którym istnieją pojęcia takie jak "dobro wspólne", a jednym z nich jest przyszłość planety. I w którym ludzie są ważniejsi od zysku, a "my" ważniejsze od "ja".
O ten optymizm trudno tylko w kwestii zmian klimatycznych, bo tu lata zaniedbań oraz celowego ignorowania problemu sprawiły, że pewnych rzeczy naprawić się już nie da…
Skupiając się jedynie na nadużyciach rządzących i złu systemu, ignorując piękno i przyjemności, jakie niesie życie, odzieramy się ze wszystkiego, dla czego warto podejmować starania o lepszy świat.
Nie wiem, czy to jest opus magnum Domosławskiego, bo ten autor napisał już sporo świetnych reportaży, ale z pewnością Rewolucja nie ma końca to reportaż napakowany wiedzą, nawiązaniami, pozwalający poszerzyć horyzonty, wyważony, a przede wszystkim taki, którego lektura nie pozostawia w poczuciu beznadziei.
Gatunek: reportaż
Komentarze
Prześlij komentarz