Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej

Nazywana „biblią latynoamerykańskiej lewicy” ta pozycja stała się już nieomal klasyką, dlatego stwierdziłam, że należałoby się z nią zapoznać po przeczytaniu Nameryki. Eduardo Galeano, urugwajski pisarz i dziennikarz był, nie bójmy się tego słowa, socjalistą pełną gębą, co widoczne jest w tej książce od pierwszej do ostatniej strony (prawakom nie polecam, bo was szlag trafi). Autor nie dość, że powołuje się na Marksa, to jeszcze na Lenina i wychwala rewolucję na Kubie. Dziś możemy to czytać z przekąsem, ale trzeba pamiętać, że książka ta powstała ponad 50 lat temu i autor nie mógł wiedzieć, jak potoczą się losy Kuby, czy krajów innych krajów socjalistycznych.

Galeano przedstawia historię ekonomiczno-polityczną Ameryki Południowej od czasów konkwisty, w ujęciu przekrojowym. Wyłania się z tego obraz kontynentu niezwykle pobłogosławionego darami wszelakimi: żyzną ziemią, surowcami naturalnymi, od złota i srebra poczynając, na ropie naftowej skończywszy, które to bogactwa zostały bezlitośnie rozkradzione lub wyeksploatowane przez państwa, które Amerykę Łacińską kolonizowały. Nie miały one bynajmniej zamiaru inwestować w rozwój na tym kontynencie, tylko bogacić się cudzym kosztem. Galeano przytacza mnóstwo tego przykładów: wywóz złota i srebra (nieszczęsna góra Potosi), kopalnie miedzi, cyny, żelaza, wydobycie ropy naftowej, ale także rabunkową eksploatację ziem pod ogromne monokulturowe plantacje trzciny cukrowej, bawełny, potem tak ulubionych przez nas towarów, jak kawa, kakao, czy banany. Oczywiście łączyło się to z wyzyskiem ludzi – eksterminacją Indian i handlem niewolnictwem. Zyski płynęły tylko w jedną stronę. Wiele bogactw zostało zresztą przejedzonych nawet przez kolonistów – dobitnym przykładem tego jest Hiszpania (opisywał to też David Landes). Hiszpanie nie inwestowali w rozwój przemysłu, tylko kupowali nieruchomości, by wygodnie sobie żyć z rentierstwa (co jakoś dziwnie przypomina mi dzisiejszą sytuację w Polsce...). Myślą przewodnią Otwartych żył jest więc oskarżenie kolonizatorów i imperialistycznych państw - najpierw Hiszpanii i Portugalii, potem Anglii,  a na końcu Stanów Zjednoczonych o biedę i zacofanie panujące w Ameryce Łacińskiej.

Kropkę nad i Galeano stawia obszernie analizując imperialistyczną politykę Stanów Zjednoczonych, zasadzającą się na chronieniu własnego rynku kosztem rynków zewnętrznych. Nie jest ona żadną tajemnicą - USA uważają półkulę zachodnią za swoją strefę wpływów i wielokrotnie mieszały się one w sprawy tamtejszych państw, wspierając m.in. prawicowe reżimy. Tego, co Amerykanie wymagają od innych państw, tego często nie realizują u siebie – znamy to dobrze. Polityka bardzo racjonalna skądinąd, z punktu widzenia danego kraju, stanowiąca klucz do sukcesu gospodarczego – najpierw zadbać o siebie, rozwinąć własny rynek, a dopiero potem ewentualnie otworzyć się na inne rynki – Amerykanie podpatrzyli tę strategię u Wielkiej Brytanii:

Grant, wkrótce potem wybrany na prezydenta, oświadczył: „Anglia przez stulecia wierzyła w ochronę swojego rynku, stosowała ją rygorystycznie i wyszła na tym dobrze. (…) Teraz po dwóch wiekach rozwoju, uznała za właściwe postawić na wolny handel, w przekonaniu, że protekcjonizm nie ma jej już nic do zaoferowania. Doskonale, panowie. Otóż moja znajomość naszego kraju prowadzi mnie do wniosku, że za 200 lat, kiedy Ameryka zyska już na protekcjonizmie wszystko, co jest do zyskania, również postawi na wolny handel”

Ta książka jest świetnie udokumentowana, Galeano przekopał się przez wiele źródeł (i to wszystko bez internetu) i zasypuje czytelnika wręcz danymi, datami i liczbami, dowodzącymi, iż kraje Ameryki Łacińskiej sprzedają tanio swoje skarby i siłę roboczą, za to drogo kupują towary wyprodukowane z tych surowców, a dziś także technologie, co stoi u źródeł ich biedy. Ta historia państw kolonialnych (nie tylko południowoamerykańskich) pokazuje czarno na białym, jak działa nieskrępowany kapitalizm - to grabież biednych po to, by bogacili się bogaci; grabież zasobów naturalnych bez żadnego umiaru, oglądania się na koszty środowiskowe: wydrążone góry, trujące rzeki, żyzne gleby i lasy zamienione w sawanny (Galeano mało zajmuje się tym aspektem, jednak w dobie katastrofy klimatycznej trudno o tym nie myśleć). Rabunkowa gospodarka nie bierze jeńców i nie bierze pod uwagę przyszłości (lub tego żeby natura mogła się zregenerować). Ludzi też się nie szanuje, nikt nie myśli o tym, czy mają co jeść, eksploatuje się ich do ostatka, a kiedy są niepotrzebni – wyrzuca. Tych, którzy stają na drodze – zabija. Tu autor pisze o wielu zrywach powstańczych w Ameryce Południowej – zrywach najczęściej krwawo tłumionych. Tak samo porażką (utratą władzy lub wręcz zamachami stanu) kończyły się oficjalne próby zaprowadzenia reform na korzyść danego kraju – co nie w smak było mocarstwom. Szczególną uwagę zwraca przypadek Paragwaju i wojny, która zniszczyła ten dobrze zapowiadający się kraj. Kapitalizm to bóstwo okrutniejsze, bardziej bezwzględne i nienasycone, niż Huitzilopochtli. Galeano przytacza tu znamienne słowa Roberto Camposa, szefa MFW na Brazylię: Nie ma rzecz jasna równości na świecie. Jedni rodzą się inteligentni, inni - głupi. Jedni sprawni fizycznie, inni - upośledzeni. Świat składa się z małych i dużych przedsięwzięć. (...) Istnieje w ludzkiej naturze i w porządku rzeczy fundamentalna nierówność. Nie wymykają się jej także mechanizmy kredytowe. Galeano komentuje:

Zgodnie z założeniami tego krótkiego, acz treściwego kapitalistycznego manifestu prawo dżungli to naturalne prawo rządzące ludzkim życiem, niesprawiedliwość zaś nie istnieje, jako, że to, co uznajemy za niesprawiedliwość jest po prostu wyrazem okrutnej harmonii uniwersum: kraje biedne są biedne, ponieważ.. są biedne. 

Można autorowi wytknąć – jak czyni to np. Martin Caparros – iż idealizuje amerykańskie społeczeństwa przedkolonialne. Inkowie, Aztekowie, czy Majowie nie byli bynajmniej łagodni jak baranki, a swoje imperia też zbudowali na krwi i wyzysku – co też przyczyniło się do ich upadku, gdyż zwykła ludność nie była specjalnie lojalna swoim władcom. Nie wiadomo jak gospodarowałyby ludy amerykańskie, gdyby nie kolonizacja i teraz można się tylko zastanawiać, co było najpierw – jajko czy kura? Jednak dawne kraje Ameryki Południowej wcale nie były takie biedne, zanim nie napadli ich biali kolonizatorzy.

Owszem, Galeano proponuje „zamiast” socjalizm, który jak wiemy niezbyt się sprawdza – i dlatego też ta książka może z perspektywy czasu wzbudzać konfuzję. Dlaczego ci nieszczęśni Latynosi pozwalali się tak wykorzystywać i nie potrafili (i nadal nie potrafią) zbudować dobrze prosperujących państw? Przecież Kuba czy Wenezuela zakończyły się porażką (również kraje afrykańskie pokazują, że nie jest to takie proste). Komunistyczne marzenie, by wszyscy mogli dobrze żyć według równemu podziałowi dóbr pozostaje utopią, gdyż jest sprzeczne z ludzką naturą, która wyewoluowała w ekonomii niedoboru. Nie da się z ludzi wyrugować chciwości, nie da się też zadekretować poziomu potrzeb, zawsze znajdą się tacy, którym będzie mało i którzy odbieranie im „nadwyżek” będą postrzegali jako niesprawiedliwość. Ale czy wobec tego ci, którzy domagają się godnego życia i sprawiedliwości społecznej dla Ameryki Łacińskiej to "idioci", jak nazwali ich zwolennicy neoliberalizmu? Mrzonki? Przecież rewolucje nie biorą się znikąd i li tylko z szerzenia „lewicowej propagandy”– gdyby ludzie byli zadowoleni, to nie wybuchałyby one… W tamtejszych krajach rządzonych przez prawicę, z reguły zresztą metodą terroru, też nie jest przecież lepiej.

Prawica z kolei wybiera czas miniony, bo woli zmarłych: ciszę i spokój. Możni tego świata, legitymizujący swoje przywileje dziedzictwem przeszłości, kultywują tę nostalgię. (…) Zakłamuje się przeszłość, tak samo jak teraźniejszość, żeby zamaskować rzeczywistość. Zmusza się ciemiężonych, aby przyswoili sobie pamięć sfabrykowaną przez ciemiężycieli (…) aby zgodzili się żyć cudze życie, tak, jakby żadne inne nie było możliwe.

Neoliberalizm też jest już dziś skompromitowany jako ideologia nie przystająca do czasów, kiedy zasoby naszej planety się kończą. Myślę, że obecnie głos Galeano i jego krytyka kapitalizmu brzmi tym bardziej dobitnie – i wcale nie przestarzale – tylko tak, jakby historia zatoczyła koło.

Caracas kocha się w syntetycznych produktach (…) nigdy nie spaceruje, bo przemieszcza się wyłącznie autem, zanieczyszczając spalinami czyste dawniej powietrze doliny. Caracas źle sypia, nękane gorączkową potrzebą, by zarabiać, kupować, konsumować i wydawać, zagarniać wciąż coraz więcej.

Dzieło Galeano to nie tylko zwięzła historia Ameryki Łacińskiej, ale i manifest autora, nawołujący do odrodzenia tego kontynentu, społecznej zmiany. Zapewniła mu ta książka miejsce w panteonie literatury – podobnie jak weszły do niej inne dzieła latynoamerykańskich pisarzy, na które w tamtych czasach był boom. Nie udało się. Patrząc na to, co działo się przez kolejne lata w Ameryce Łacińskiej – aż po dziś dzień - ciągła przemoc, zamachy stanu, krwawe dyktatury, narkobiznes, pogłębiające się nierówności... skłaniam się ku konkluzji, że choć zmieniają się cyferki w kalendarzu i detale, to w Ameryce Łacińskiej niestety nadal realizowany jest ten scenariusz, który został opisany przez Galeano, a diagnoza postawiona przez tego autora jest trafna. Żyły Ameryki Łacińskiej pozostają otwarte*. I nadal za bardzo nie wiadomo, jak z tego kryzysu wyjść - wyeksploatowany kraj bez kapitału jeszcze trudniej postawić na nogi, niż kraj po prostu zacofany.

Metryczka:
Gatunek: reportaż historyczny
Główny temat: historia gospodarcza Ameryki Łacińskiej
Miejsce akcji: Ameryka Łacińska
Czas akcji: XVI-XX wiek
Ilość stron: 428
Moja ocena: 5/6
 
Eduardo Galeano, Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej, Wydawnictwo Filtry, 2022 (wznowienie)

*a dalszy ciąg tej historii pozostaje uzupełnić reportażami Artura Domosławskiego

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później