Współczesny mainstream mówi nam: depresja, CHAD i inne zaburzenia psychiczne to poważne i realne problemy zdrowotne, których nie można bagatelizować, mówić, że to jest “modne”, czy uważać, że chorują na nie tylko “słabeusze”. To samo tyczy się innych zaburzeń, nazywanych neuroróżnorodnością (autyzm, ADHD, wysokowrażliwość). Ten sam mainstream alarmuje: mamy do czynienia z epidemią chorób psychicznych, i to nie tylko wśród dorosłych, ale i wśród młodzieży, a nawet dzieci. Jakie są jej przyczyny? 

Robert Whitaker opowiada o amerykańskim przemyśle farmaceutycznym, badaniach zamiecionych pod dywan, skutkach zażywania leków psychotropowych oraz o produkcji chorych. I pyta (i oskarża): a co, jeśli ta epidemia jest wywołana przez podawane ludziom leki?


Można oczywiście, powołując się na historię medycyny, dywagować, iż kiedyś odium społeczne dot. chorób psychicznych było tak duże, że ludzie do tych chorób się nie przyznawali, i ich nie leczyli. Ci naprawdę ciężko chorzy lądowali w szpitalach, gdzie przeważnie pozostawali do końca życia. Dziś mamy lepszych specjalistów i skuteczne sposoby leczenia, także w warunkach domowych. Czyli: teraz się o wiele więcej diagnozuje. Diagnozuje się też więcej, gdyż poszerzone zostały kryteria diagnostyczne - tu najlepszym przykładem są właśnie zaburzenia typu ADHD, czy spectrum autyzmu (ale też i inne choroby). Kiedyś nie było czegoś takiego, jak ADHD - były niesforne, żywe dzieci. I znów można powiedzieć: ale to dobrze, gdyż dzięki temu więcej osób znajdzie pomoc, a kiedyś byli oni zostawieni samym sobie. To również jest klasyczna narracja. Problem w tym, że to idzie za daleko, że każde niegrzeczne dziecko naraża się dziś na otrzymanie łatki ADHD.* A generalnie diagnoza wszystkich zaburzeń psychicznych bazuje wyłącznie na ocenie objawów i stąd ma subiektywny charakter…

Zacząć należy od rozwoju psychiatrii jako nauki i genezy samych leków psychotropowych. Whitaker krótko nakreśla to zagadnienie, pisząc o tym, jak psychiatrzy walczyli o uznanie ich dziedziny za pełnoprawną gałąź medycyny - a cóż mogłoby lepiej za tym świadczyć, jak odkrycie biologicznych podstaw chorób psychicznych, a co za tym idzie leków? Stąd wzięła się ta cała narracja, którą mamy dziś, o traktowaniu depresji, czy CHAD jako chorób takich samych, jak np. cukrzyca, nadciśnienie, czy rak. Takich samych w sensie: o konkretnym podłożu medycznym. Także pacjenci na pewno wolą taki obraz, zwłaszcza jeśli terapia będzie polegać na braniu tabletek, a nie długotrwałych sesjach z psychoterapeutą, grzebiącym we wspomnieniach z dzieciństwa. Szerzej o ewolucji psychiatrii (w tym tworzeniu kolejnych wersji biblii psychiatrów, czyli podręcznika zaburzeń DSM) możecie poczytać w Czarnej owcy medycyny, gdzie Lieberman potwierdza ową drogę psychiatrii “od szarlatanerii do nauki”. Poprzez wynalezienie leków “czarna owca medycyny” stała się pełnoprawną gałęzią tej dziedziny. Lieberman potwierdza także genezę leków psychotropowych - te substancje (zwłaszcza pierwszej generacji) nie powstawały w odpowiedzi na konkretne zaburzenia psychiczne, ale były do nich dopasowywane post factum. Czyli: najpierw wynajdowano jakąś substancję, która wywoływała jakieś skutki i do niej dopasowywano jakieś zaburzenie. Dany lek działa uspokajająco - to może podajmy go osobom nadmiernie pobudzonym i zobaczmy, co się stanie. Przecież de facto leki psychotropowe niczego nie leczą, a służą głównie do wyciszania zaburzeń (pierwotnie lekarze chcieli po prostu spacyfikować pacjentów) - stąd tyle skarg pacjentów, że czują się otumanieni, zobojętniali, że ich funkcje poznawcze są przytłumione. Tak de facto zbudowano teorię o zaburzeniach chemii mózgu, mających być przyczyną schorzeń psychicznych - teorię, która pokutuje do dziś. I na bazie tej teorii chorym podaje się rozmaite leki psychotropowe z wyjaśnieniem: “to taki sam lek, jak na cukrzycę - będziesz go musiał/a brać do końca życia”. ** 

Niedawno oficjalnie posypała się serotoninowa teoria depresji - szum zrobił się wokół artykułu brytyjskiej naukowczyni Joanny Moncrieff na ten temat. Przypomniało mi się zdanie: “To, że depresja nie jest spowodowana brakami serotoniny w mózgu, to nic nowego, to było wiadomo już od dawna” - pisze Joanna Podgórska w Jak działa umysł, odnosząc się do ww. (po czym podaje sposoby na zwiększenie poziomu serotoniny… ). Naprawdę? Skoro było to wiadomo od dawna, to czemu artykuł Moncrieff wywołał taką burzę? Może więc wiedzieli wtajemniczeni, ale nie szerokie gremium zainteresowanych? Bo może owi naukowcy, a także lekarze dobrze wiedzą, że cała ta fizjologiczna teoria chorób psychicznych to zamki postawione na piasku? Nota bene, Whitaker twierdzi, iż tak właśnie było, a ta tajemnica poliszynela od dawna w [amerykańskim] środowisku medycznym i farmaceutycznym była dyskredytowana. Obecnie mówi się o tym, że depresja to wynik współdziałania uwarunkowań genetycznych, fizycznego stanu organizmu i stresujących wydarzeń życiowych. Aha - czyli nie wiemy, skąd się bierze, a w każdym razie nie powoduje jej jeden, konkretny czynnik. I tak samo rzecz się ma z innymi zaburzeniami psychicznymi. Mimo to teoria o “zaburzeniach równowagi chemicznej w mózgu” nadal jest powszechna - wystarczy przejrzeć internet. 

Zatem skoro teoria ta jest, kolokwialnie mówiąc o kant d… potrzaś, to co z lekami? Według psychiatrów to nic, bo…leki działają. Nie ma absolutnie żadnego powodu, by podawać w wątpliwość skuteczność i bezpieczeństwo leków z grupy SSRI: jedno i drugie potwierdzają zarówno liczne badania kliniczne, jak i po prostu praktyka kliniczna. Absolutnie żadnego? Naprawdę?^ Amerykański dziennikarz podaje mocne dowody na to, że leki psychiatryczne nie tylko nie pomagają, ale i szkodzą. Wywołują szereg poważnych skutków ubocznych, łącznie z zaburzeniami poznawczymi i nieodwracalnymi uszkodzeniami neuronalnymi, co sprawia, że chorzy nie tylko nie zdrowieją, ale zostają niepełnosprawni do końca życia (krótszego od życia osób zdrowych). Uzależnieni od leków. Ciekawe, że ów fakt, jakoś nie martwi lekarzy tak, jak martwi ich to, że ktoś ma zaburzenia psychiczne - na tyle, że ludzie często są zmuszani do farmakoterapii, co lekarze uzasadniają tym, że osoby te nie są przy zdrowych zmysłach i nie wiedzą, co dla nich dobre… Ale jakoś nie słyszałam o tym, by do leczenia zmuszano kogoś chorego na inne choroby, np. tę przysłowiową cukrzycę. Poza tym, czy aby na pewno ludzie “zdrowi psychicznie” zawsze robią wyłącznie to, co im wychodzi na dobre? Nigdy nie palą, nie piją, nie zażywają narkotyków, nie jeżdżą brawurowo samochodem… ? 


Podczas lektury Zmąconego obrazu nurtowała mnie następująca myśl. Do dziś de facto nie odkryto owych konkretnych, biomedycznych przyczyn zaburzeń psychicznych. Hipotezy o chemii mózgu nie znalazły potwierdzenia w kolejnych badaniach. Generalnie o ludzkim mózgu wiemy nadal bardzo niewiele, jest on bardzo skomplikowanym i czułym organem, co potwierdza chociażby ww. książka Joanny Podgórskiej. Zatem przyjęcie tak prostej, by nie rzec prostackiej teorii o neuroprzekaźnikach wydaje się proszeniem o kłopoty. Tak samo, jak aplikowanie ludziom różnych substancji o bliżej niepotwierdzonym działaniu, powodujących nie wiadomo jakie skutki uboczne - to jest po prostu eksperymentowanie na ludziach, i to na ogromną skalę. W sumie, nic nowego w psychiatrii… To jest po podobna arogancja jak w przypadku grzebania w ekosystemie, bo się nam wydaje, że wiemy lepiej, niż “matka-natura”. Przecież wprowadzenie tych substancji na rynek bynajmniej nie poprzedziły testy, jaki będzie ich wpływ na ludzi długoterminowo (a jeszcze raz przypominam, że założenie jest takie, że są to leki zażywane dożywotnio). Sprawa robi się jeszcze straszniejsza, jeśli zdamy sobie sprawę, że dotyczy to również dzieci - Whitaker podaje, że w USA leki psychotropowe podaje się już nawet dwulatkom, coraz częściej diagnozując u nich choroby, które kiedyś występowały tylko wśród ludzi w średnim wieku! A przecież mózg dziecka jest jeszcze wrażliwszy, niż dorosłego, dopiero się on kształtuje. Nie wiadomo więc, jakie szkody wyrządzamy tym ludziom, a może prowadzić to do okaleczenia na całe życie. I dziecko nie ma wyjścia - nie może odmówić leczenia, nie ma jak się przed tym obronić, jeśli rodzice podejmą decyzję o farmakoterapii. Weźmy tu znów owo nieszczęsne ADHD, na które lek powoduje tylko, że dzieci są “grzeczniejsze”, ale to wcale nie znaczy, że idzie im lepiej w nauce czy w kontaktach społecznych. Kto odnosi z tego korzyść i czy aby na pewno w XXI wieku chcemy wychowywać jednostki pozbawione naturalnej ciekawości świata, energii i kreatywności? 

Osobnym problemem jest nadmierna medykalizacja życia i cierpienia i idąca z tym w parze “promocją” różnych schorzeń. Dlaczego ludziom nie proponuje się normalnego wsparcia, przynajmniej na początek, tylko od razu diagnozuje się poważne zaburzenia i ładuje się w nich leki? 
Zastanawiałam się, co by było, gdybym w wieku 16 lat po prostu mogła z kimś porozmawiać. Gdyby ktoś nauczył mnie, co mogę robić, by zatroszczyć się swoje zdrowie fizyczne i psychiczne. Nie miałam odpowiednich wzorców. Potrzebowałam pomocy w uporaniu się z moją niezdrową relacją z jedzeniem, potrzebowałam kogoś, kto dobrałby mi odpowiednią dietę i ćwiczenia. Mogłam nauczyć się, jak o siebie dbać. Zamiast tego usłyszałam, że mam problem z neuroprzekaźnikami, więc muszę zażywać zoloft, a potem prozac, bo zoloft nie podziałał, a potem effexor. A potem jeszcze pigułki nasenne, bo nie mogłam spać.  
Patologizujemy wszystko to, co choć trochę odbiega od schematu. Ludzie są wręcz namawiani do diagnozowania się, co może działać jak samospełniająca się przepowiednia. W ten sposób dorośli nagle odkrywają, że mają autyzm albo ADHD - i ulga, bo jest to racjonalne, namacalne wytłumaczenie wszystkich ich problemów. Wygląda to tak, jakby społeczeństwo (zwłaszcza młodzi ludzie) faktycznie zostali przekonani do tego, że zaburzenia psychiczne to normalna sprawa - co oczywiście ma swoje zalety pod kątem leczenia, ale i wady związane z łatwością, z jaką się te choroby stwierdza. Mamy w nich do czynienia coraz większe rozluźnienie kryteriów diagnostycznych, czego dowodzą kolejne wersje podręcznika DSM  - wystarczy jeden epizod depresyjny, by u człowieka zdiagnozowano przewlekłą chorobę, na którą rzecz jasna trzeba będzie brać leki “do końca życia” [niedawno oglądałam wywiad z pewną młodą sportsmenką, wyznającą, że choruje na depresję…. bo “źle się czuła”. Tzn. jak konkretnie? Jak długo? Rzecz jasna pomogły jej leki….  Teraz jest szczęśliwa i zakochana. Hmm, nic dziwnego, że jest szczęśliwa, skoro zakochana, pomyślałam sobie. Ale uważaj kochana, bo jeszcze ci dwubiegunówkę zdiagnozują…]
W latach 90-tych psychiatrzy doszli do wniosku, że aby stwierdzić hipomanię, wystarczą 2, a nie jak dotąd 4 dni “nieprawidłowo i trwale wzmożonego ekspansywnego lub drażliwego nastroju”. Zaburzenie dwubiegunowe stawało się coraz powszechniejsze. (...) Ale nie był to jeszcze koniec: w 2003 roku specjaliści oznajmili, że u wielu ludzi występują “podprogowe” objawy depresji i manii. Były to zatem osoby w “spektrum zaburzenia” (...). Zdaniem innych psychiatrów co czwarty dorosły znajdował się w spektrum. Rzadka niegdyś choroba stała się równie powszechna, co zwykłe przeziębienie. 
Medykalizacja to jest temat rzeka, nie chcę już o tym się rozpisywać, bo wyszłyby kolejne 3 strony - poświęciłam temu już wpis o Śpiących królewnach. Jak patrzę na to, co dzieje się w ms, to zastanawiam się, czy nie wchodzimy już faktycznie na kolejny level: romantyzowania zaburzeń psychicznych, zwłaszcza tych nazywanych neuroróżnorodnością.   

Anyway, kluczowym dla mnie - i rozstrzygającym - jest pytanie: skoro jest tak dobrze, mamy takie skuteczne metody leczenia chorób psychicznych, to dlaczego chorych nie ubywa, a przybywa, i to w zastraszającym tempie? Ten lawinowy wzrost osób chorych psychicznie nastąpił w ostatnich 50 latach, czyli datuje się od czasów, kiedy wynaleziono leki psychotropowe. I to choroby te mają coraz cięższy przebieg? Dlaczego schorzenia niegdyś rzadkie stają się w przeciągu kilkudziesięciu lat schorzeniami powszechnymi? I do tego pojawiają się coraz to nowe zaburzenia. Klasyczne argumenty, które podawałam na wstępie - moim zdaniem nie wystarczają do sensownego wyjaśnienia tego zjawiska. Nawet założywszy prawdziwość teorii o neuroprzekaźnikach - to jaka jest tego przyczyna i czemu problem ten występuje o coraz większej liczby osób? 

Wygląda faktycznie na to, że ów wzrost chorych zawdzięczamy skutkom leków, jakimi są oni faszerowani - a kolejne komplikacje zdrowotne jeszcze zwiększają paletę zażywanych lekarstw. Spirala się nakręca.

Dyskurs “popsutego mózgu” pomaga zatrzymać klientów, bo jeśli cierpią oni z powodu “zaburzenia równowagi chemicznej” oczywiste staje się, że leki pozwalające skorygować ten problem trzeba będzie przyjmować do końca życia***(...). Co jednak istotniejsze, w rzeczywistości leki powodują zakłócenie równowagi chemicznej mózgu. Sprawiają, że człowiek, który sięgnął po leki psychotropowe, staje się ich stałym użytkownikiem. I że często zaczyna przyjmować wiele leków naraz. (...) leki psychotropowe są przyczyną różnych problemów fizycznych i psychicznych. odpowiedzią na te problemy stają się kolejne leki. (...) Atypowy lek przeciwpsychotyczny wywołuje przygnębienie i ospałość. Żeby im zaradzić, lekarz przepisuje antydepresant. (...) po pierwszym farmaceutyku pojawiają się objawy, które wymagają podania drugiego.
A jak leki nie działają, to podajmy kolejne… 

Pytanie, czy nie idzie to dalej, na zasadzie: mamy jakąś nową tabletkę - stwórzmy pod to jakąś nową jednostkę chorobową. Poszerzanie kryteriów diagnostycznych idzie w parze z kampaniami marketingowymi na rzecz owych chorób…tfu, leków.  Po wynalezieniu prozaku zorganizowana została kampania edukacyjna DART. Jak stwierdzają psychiatrzy: koniecznie było “oswojenie” ludzi z tematyką zaburzeń psychicznych. 

Celem kampanii edukacyjnej DART była zmiana postaw społecznych, aby więcej osób traktowało depresję jako zaburzenie, a nie jako przejaw słabości. (...) Ludzie musieli się nauczyć, że depresja często jest “niediagnozowana i nieleczona”, przez co może “prowadzić do przedwczesnej śmierci” (...) należało też wyjaśnić opinii publicznej, że po antydepresantach “poprawia się stan 70-80% pacjentów, w porównaniu z 20-40% w grupie placebo”.

Innymi słowy: produkcja chorych (a zarazem konsumentów). Niediagnozowana i nieleczona choroba to przecież problem dla przemysłu farmaceutycznego (o ile kogoś na leki stać, dlatego koncerny nie zaprzątają sobie głowy lekami na choroby tropikalne, trapiące biedne kraje Globalnego Południa). Jeśli ktoś jeszcze powątpiewa w udział w tym firm farmaceutycznych, wystarczy wspomnieć epidemię opioidową, rozkręconą w Stanach na podobnej zasadzie - o czym się mówi oficjalnie.  Nie da się też ukryć, że leczenie depresji jest w interesie kapitalizmu, gdyż osoba w depresji to marny konsument. Z drugiej strony presja, jaka jest obecnie na nas wywierana przez tzw. “siły rynkowe” bez wątpienia przyczynia się do powstawania zaburzeń psychicznych. Najnowsza mapa dobrostanu psychicznego wykazuje postępujący spadek tegoż, począwszy od 2019 roku. Kraje rozwinięte w większości są na …szarym końcu (Wielka Brytania na przedostatnim miejscu)! To też może potwierdzać tezy Whitakera, że ludzie są zdrowsi psychicznie tam, gdzie nie bierze się tyle leków! albo tam, gdzie nie ma takiego parcia na diagnozowanie zaburzeń psychicznych. Jako winowajców w tym raporcie jednakowoż wskazano… użytkowanie smartfonów i niezdrowe jedzenie. Po mojemu to mylenie korelacji z przyczynami. Wpływu jedzenia na zdrowie psychicznie nie da się realnie zbadać, a smartfon jest tylko narzędziem i ważniejsze jest co w nim jest i jak z niego korzystamy. Pierwsze wydanie Zmąconego obrazu wydane zostało jeszcze przed boomem na media społecznościowe - dziś sprawiają one, że żyjemy pod presją ciągłej obserwacji i bezlitosnych ocen ze strony innych. To nie może się nie odbijać na naszym zdrowiu psychicznym (i fizycznym też). Rzecz jasna to nie jest takie proste, do zaburzeń psychicznych, głównie depresji, przyczynia się wiele elementów, niezdrowy współczesny tryb życia jest jedną z nich. Inną zapewne zanieczyszczenie środowiska toksynami o niezbadanym dotąd wpływie na organizmy żywe. Problem polega na tym, że żyje się nam nieźle, ale płacimy za to ogromną cenę, a perspektywy zwykłego człowieka na przyszłość się pogarszają, a nie polepszają. Trudno mieć dobre samopoczucie, jak obserwuje się to, co się dzieje na świecie: kryzys demokracji, katastrofę klimatyczną, rozwój AI, a do tego karuzelę złych wiadomości bombardujących nas zewsząd. Dziennikarze prześcigają się w tym, żeby nawet niewinne wiadomości opakować tak, by odbiorcom od razu skoczyło ciśnienie - a mnie coraz bardziej to wkurza, bo myślę sobie, że media, jako ta “czwarta władza” powinny też brać odpowiedzialność za nastroje społeczne. Tymczasem odpowiedzialnością za to “dobre samopoczucie” tradycyjnie obarczona jest jednostka. To z nami jest coś nie tak, a nie ze światem. To my się mamy zmienić (“zmień nastawienie”, jak to mawia moja szefowa), a nie świat… Lecz się, medytuj, ograniczaj stres, “naucz się” odpoczywać, zdrowo się odżywiaj, itp… To tak, jakby w kogoś ciągle ładowano truciznę i oczekiwano, że pozostanie zdrowy dzięki swoim wysiłkom. 

Nie chodzi więc o to, by teraz nawoływać do nieleczenia chorób psychicznych, tylko o to, że w psychofarmakoterapii odpowiednia byłaby daleko idąca ostrożność i terapia uwzględniająca czynniki psychospołeczne, a leki stosować krótkoterminowo, a nie dożywotnio. Tymczasem psychiatrzy zapisują tabsy jak cukierki i nawołują do kolejnej kampanii edukacyjnej nt. metod leczenia stosowanych w psychiatrii. Z drugiej strony ciągle mamy tych lekarzy, którzy stwierdzają, że pacjentka sobie “coś wymyśla:, lub, że “taka jej uroda”. Nawet pacjentów nie słuchają, nie leczą pacjenta, tylko zdjęcia/wyniki badań, od razu przepisują tabletki, żeby mieć z głowy… Medykalizacja życia, komercjalizacja naszego zdrowia, przedmiotowe traktowanie pacjentów sprawiają, że nawet ja - osoba zawsze rozsądna, wierząca w naukę, przestaję ufać lekarzom.

Obawiałam się, że ta pozycja z uwagi na mocno naukowy charakter, dużo liczb, statystyk i twardych danych, będzie dla mnie trudna do przebrnięcia, ale autor pisze w bardzo przystępny sposób, tak że całość była dla mnie przeciekawa. Przypomnieć wypada, iż Whitaker odnosi się praktycznie wyłącznie do sytuacji w Stanach Zjednoczonych, ale przecież sami widzimy, iż trend ten rozlewa się na wszystkie rozwinięte kraje. I jakkolwiek na pierwszy rzut oka zakrawa to na kolejną spiskową teorię dziejów, to rzeczowa argumentacja autora, poparta wynikami wieloma badań, a także opiniami psychiatrów sprawia, że przestajemy się lekceważąco uśmiechać. Ta książka była kontrowersyjna 14 lat temu, kiedy wydano ją po raz pierwszy, i pewnie wiele osób uznało ją za “niebezpieczną”, bo głoszącą herezję sprzeczną z mainstreamowym podejściem. Tylko że w ciągu tych lat pojawiły się kolejne badania, potwierdzające to, co opisuje autor. Przeczytajcie sami, by sprawdzić, czy argumentacja Whitakera was przekona.

Metryczka:
Gatunek: popularnonaukowa
Główny temat: epidemia zaburzeń psychicznych
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 448
Moja ocena: 6/6
 
Robert Whitaker, Zmącony obraz. Leki psychotropowe i epidemia chorób psychicznych w Ameryce, Wydawnictwo Czarne, 2024


^TU artykuł na ten temat


*Zresztą dziś ADHD zaczęto też diagnozować u dorosłych… 


** w Czarnej owcy medycyny jest rozdział o lekach, z tym, że Lieberman hołduje teorii, że są one cudownym antidotum na choroby psychiczne, że dzięki nim choroby psychiczne stały się “uleczalne” i że leki te nie uzależniają… Czy gdyby te choroby rzeczywiście stały się “uleczalne”, to te leki trzeba by było brać do końca życia? Lieberman wlicza też w to lit… Whitaker przytacza natomiast dane na dowód, że lit wcale nie pomaga, a Moncrieff już w 1997 roku wypowiedziała się na jego temat tak: “Istnieją powody, by sądzić, że lit jest na dłuższą metę nieskuteczny. Wiemy też, że powoduje różnorakie szkody”


***niby dlaczego - skąd z góry takie założenie? dlaczego nie założyć, że to jest coś, co da się wyleczyć, wyregulować, jak wiele innych chorób?
 
 


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później