Tropienie tajemniczych chorób neurologicznych, niewyjaśnione przypadki zbiorowych zaburzeń, na które medycyna nie zna dobrej odpowiedzi – to przyciąga do tej książki, sugerując nutkę sensacji oraz tajemnicy. Ja nie będę o tym pisać, bo znacznie bardziej od przytaczanych przez autorkę przykładów i tego, „co może nam zrobić nasz mózg”, zainteresowały mnie jej refleksje dotyczące współczesnej medycyny, przede wszystkim zaś schorzeń psychosomatycznych, bo o takich mowa w tej publikacji. I o tym chciałam napisać. I owszem, opisywane przypadki są rzadkie, wyjątkowe, ale istnieje mnóstwo o wiele bardziej banalnych dolegliwości na tle psychosomatycznym i może ich doświadczyć każdy z nas. Podobno aż 1/3 pacjentów w gabinetach lekarskich to właśnie tacy pacjenci...

Każdy z nas wie, że kiedy zgłaszamy się do lekarza z jakąś dolegliwością, szuka się fizycznej, biologicznej jej przyczyny – co czasem jednak nie zdaje egzaminu. Liczne badania wskazują, że wszystko jest w porządku – tyle że pacjent nadal jest chory. To właśnie ma miejsce w przypadku opisywanych w książce „śpiących królewien”. Mimo tego, lekarze nie ustają w swoich wysiłkach postawienia diagnozy, niczym doktor House, którego śledztwa zawsze kończą się znalezieniem konkretnego i namacalnego powodu choroby (i należy go chwalić za kreatywność). Tak działa współczesna medycyna ze swoim redukcjonistycznym podejściem, traktującym człowieka bardziej jak maszynę, nie biorącym w ogóle pod uwagę tego, że człowiek jest całością, a nie tylko zbiorem organów, i że na stan zdrowia mogą mieć również wpływ czynniki mało uchwytne, tkwiące w naszej psychice, a nawet zupełnie poza nami. Jednak skoro trudno coś uchwycić, zbadać, zmierzyć, trudno też uwierzyć, że jest to „realne”. Stąd też lekarze lekceważą tego typu dolegliwości, mało tego, nie traktują tego „poważnie” również pacjenci. Chodzą oni zazwyczaj po kolejnych lekarzach, szukając diagnozy, która wskazałaby konkretne źródło ich problemów, a co za tym idzie lekarstwo. Nic dziwnego: ludzie wolą proste i łatwe rozwiązania, każdy woli wziąć tabletkę, a nawet poddać się zabiegowi – i mieć z głowy – niż poddawać się długotrwałej terapii o wątpliwej skuteczności. Ba, okazuje się, że niektórzy chorzy czują się nawet urażeni tym, że lekarz sugeruje chorobę psychosomatyczną, gdyż nieraz utożsamiają ją z udawaniem, symulowaniem choroby. Jest to kompletne pomylenie pojęć: symulacja to świadome oszustwo, a objawy psychosomatyczne są jak najbardziej prawdziwe. Nie są też „wymyślone” (hipochondria to też coś innego!), odczuwany ból czy zaburzenia są realne, a choć ich przyczyny tkwią w naszej psychice, to osoba chora nie jest ich świadoma i nie jest w stanie ich kontrolować. Choroba psychosomatyczna kojarzy się ze stosunkowo łagodnymi dolegliwościami: oj tam, jakiś ból głowy albo niestrawność; „To tylko stres”. Sama miałam tendencję do takiego myślenia. Tymczasem okazuje się, że mogą one być także bardzo poważne, prowadzić do poważnych problemów zdrowotnych i niepełnosprawności - co uświadomiła mi lektura Śpiących królewien. I zazwyczaj opcje są dwie: można  liczyć na to, że „samo przejdzie” albo żyć z „tajemniczą chorobą”.

Problem z chorobami psychosomatycznymi mają więc wszyscy – i lekarze, i pacjenci. Stosunek medycyny do nich obrazuje zresztą  zmiana nazewnictwa chorób psychosomatycznych, które teraz specjaliści nazywają „czynnościowymi zaburzeniami neurologicznymi”. Przyznacie, że ta nazwa jest bardzo enigmatyczna, laikowi nie mówi kompletnie nic – gdyby ktoś mnie tak zdiagnozował, zupełnie nie wiedziałabym o co chodzi – jeśli już, to sugeruje ona (wbrew prawdzie), że owe zaburzenia mają jakieś podłoże fizjologiczne. I tak, jakby nazwa coś zmieniała i mogła sprawić, że chorych łatwiej będzie wyleczyć…

Kolejna kwestia to ta, że problemy czy zaburzenia mające swoje źródło w psychice nadal są stygmatyzowane. A przecież mózg to taki sam organ, jak inne, tylko że o wiele bardziej skomplikowany i tajemniczy, zatem też może „nawalić” i nie powinno być w tym nic wstydliwego, nie bardziej, niż na przykład zachorowanie na serce. Ba, czynników stojących za chorobami psychicznymi nie jesteśmy w stanie kontrolować, gdyby tymczasem w przypadku wielu innych chorób, mamy tu jakiś wpływ, np. prowadząc odpowiedni tryb życia, dietę, unikanie nałogów, itp. Doktor O’Sullivan zwraca zatem uwagę na to, że przyczyna różnych naszych dolegliwości może tkwić w naszej psychice, ale to dopiero początek…

Człowiek jest istotą społeczną i na jego funkcjonowanie ma wpływ bardzo skomplikowany splot różnych czynników. Nie tylko psychika, ale i okoliczności zewnętrzne, w jakich żyjemy, wpływ społeczności, kultura, jak w opisywanym w książce przypadku nastolatek ze Stanów Zjednoczonych. 
Cały epizod przedstawiano tak, jak gdyby liczyły się wyłącznie problemy psychiczne dziewczyn, a inne, zewnętrzne czynniki nie miały najmniejszego znaczenia. Mało kto zwracał uwagę na szkodliwą rolę mediów i na kulturę, w której panuje obsesja na punkcie celebrytów.
Sprawia to niestety, że jednoznaczne postawienie diagnozy jest bardzo trudne i wygląda faktycznie tak, jak w serialach medycznych, gdzie przedstawiane jest jako rozwiązywanie skomplikowanej zagadki (co autorka zresztą kwestionuje).  To kolejna cecha współczesnej medycyny: traktowanie chorego jako wyizolowanej jednostki, doszukiwanie się przyczyn tylko w nim samym, tak jakby człowiek żył w oderwaniu od rodziny, społeczeństwa, otoczenia, itp.
Istnieje przepaść między tym, jak zbiorowe choroby psychogeniczne są definiowane i omawiane przez niewielkie grono specjalistów, a tym, jak traktują je laicy. Zgodnie z podejściem obowiązującym w medycynie mówimy o zaburzeniach, które wynikają z interakcji grupowych; dlatego właśnie czasami nazywa się je zbiorowymi chorobami socjogenicznymi. Czyni to je więc zjawiskiem społecznym, a nie zaburzeniem psychicznym. Niestety osoby, które nie dysponują wiedzą ekspercką z reguły przedstawiają je jako problem psychiczny i skupiają się wyłącznie na chorych jednostkach. Rola odgrywana przez społeczność, w istocie kluczowa, jest wówczas niemal zupełnie ignorowana.

Książka ta to fascynujący reportaż pokazujący problemy różnych społeczności, np. ten o masowych zachorowaniach dziewcząt w Kolumbii, czy podobnej „epidemii” w Teksasie, którą zainteresowała się Erin Brokovitch, robiąc jednak tym więcej szkody, niż pożytku. Autorka opisuje, jak tego typu zdarzenia stają się pożywką dla mediów, łowców sensacji, zwolenników teorii spiskowych, antyszczepionkowców i wszelakiego autoramentu szarlatanów. Diagnozy wskazujące na psychogenne podłoże zachorowań są odrzucane, gdyż nie są zgodne z oczekiwaniami zainteresowanych – tu każda diagnoza niepotwierdzająca ich własnej będzie niezadowalająca. Jak w przypadku dziewcząt z Kolumbii, gdzie rodzice i okoliczni „eksperci” obwinili… szczepionki przeciwko HPV. Pojawia się też wątek feministyczny: autorka wypowiada się na temat nacechowanego seksizmem traktowania dziewcząt cierpiących na tego typu schorzenia (zwłaszcza masowe, nadal nazywane „histerią”), lekceważenia kobiecych dolegliwości, czy doszukiwania się ich przyczyn w życiu seksualnym, co oczywiście nie ma miejsca, gdy „tajemnicze” objawy tyczą się mężczyzn.

Wreszcie pod koniec książki autorka wypowiada się obszernie na temat medykalizacji naszego życia, w tym zbędnego diagnozowania się, czym potwierdziła moją opinię na ten temat. Chodzi o to, że współcześnie mamy coraz więcej chorób, jednak wynika nie tylko z postępu medycyny, ale także w dużej mierze z poszerzania kryteriów diagnostycznych – dawniejsza norma staje się stanem chorobowym, albo przedchorobowym, co zaszło w np. w definiowaniu nadciśnienia. W psychiatrii, na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat „wynaleziono” wiele nowych jednostek chorobowych (ADHD, Asperger, DDA…) – co świetnie opisano w książce Czarna owca medycyny (polecam). Tak samo smutek, czy naturalna żałoba zostały podciągnięte pod depresję. Ale to samo dzieje się również w innych specjalizacjach, napędzane z jednej strony oczekiwaniami pacjentów (na otrzymanie jednoznacznej diagnozy), lekarzy, jak i koncernów farmaceutycznych… Wydaje się, że to dla naszego dobra, bo można zastosować profilaktykę, szybciej wykrywać, skuteczniej leczyć, itp., ale czy rzeczywiście zawsze nam to służy? Przy czym należy zdać sobie sprawę, że często owe kryteria diagnostyczne są subiektywne, płynne (np. nie ma testu, który jednoznacznie zdiagnozowałby ADHD), a lekarze stawiający diagnozy wcale nie są ich tacy pewni – czego nie wiedzą pacjenci, którym wydaje się, że w medycynie obowiązują jakieś twarde kryteria diagnozowania. Sporo o tym pisze także Łukasz Lamża w książce Trudno powiedzieć, starając się racjonalnie dojść do odpowiedzi na pytanie dlaczego dziś wszyscy czują się na coś chorzy, albo dlaczego kupujemy tony leków i suplementów diety. Doszło do tego, że

W zachodnich społeczeństwach kiedy człowiekowi się nie wiedzie, zazwyczaj szuka się wyjaśnienia medycznego, jest ono bowiem strawniejsze, niż wyjaśnienie psychospołeczne. W pewnym sensie medycyna zachodnia nauczyła się zaspokajać potrzeby ludzi (…). U niemal każdego człowieka da się stwierdzić jakąś chorobę –a wówczas człowiek stanie się pacjentem.
No właśnie, czyli już nie jesteśmy leniwi, bałaganiarscy czy zapominalscy, tylko jesteśmy „chorzy”. Tak, jakbyśmy nie mieli już prawa do posiadania zwykłych wad - musimy być idealni, a jeśli tacy nie jesteśmy, to dlatego, że mamy jakieś “zaburzenie”... Przyklejam sobie etykietkę i od razu mi lżej… Nie ma w tym nic złego – jak zauważa O’Sullivan – jeśli dzięki temu poprawiamy swoje życie, pracujemy nad sobą - tylko czy do tego trzeba owej etykietki? Gorzej więc, jeśli przyklejamy sobie etykietkę i ona tworzy dla nas niejako nową tożsamość, będąc sama w sobie lekarstwem, bo zapewnia nam po prostu wymówkę dla naszych słabości czy niepowodzeń. O’Sullivan zwraca również uwagę, że w ten sposób medycyna „tworzy chorych” – osoby zdiagnozowane dopasowują swoje zachowanie do diagnozy, zachodzi tu sprzężenie zwrotne, na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, co wcale nie przyczynia się do wyleczenia, a wręcz przeciwnie, pogłębia chorobę. Argumentem, który do mnie szczególnie przemawia jest dezaktualizacja wiedzy medycznej – przecież to, co głosiła medycyna 50 lat temu jest dziś w wielu przypadkach nieaktualne i tak samo może być ze współczesnym stanem wiedzy i "modnymi przypadłościami". W szczególności autorka martwi się o dzieci, które możemy po prostu skrzywdzić pochopnymi diagnozami
Ryzykujemy, że znajdą się one na łasce coraz pojemniejszych  kryteriów diagnostycznych służących temu, by rozmaite wady, ułomności czy słabości tłumaczyć chorobą organiczną bądź zaburzeniami uczenia się i socjalizacji. (…) Kto wie, jak owe diagnozy wpłyną w przyszłości na psychikę i życie dzieci? Duende przychodzi i odchodzi, natomiast raz stwierdzone autyzm, ADHD, depresja czy POTS pozostają na zawsze.

Albo, co gorsza, po kilkudziesięciu latach może okazać się, że to wcale nie autyzm, z którego piętnem żyliśmy, tylko co innego…

Ironią losu jest to, że w przypadku tego typu zaburzeń, jak opisywane w Śpiących królewnach, bardziej pomocne mogą okazać się naturalne metody leczenia, medycyna ludowa, szamanizm – gdyż ich podejście jest holistyczne, uznające, że człowiek to nie tylko ciało i jego mechanizm, ale także duch (jakkolwiek go rozumieć). A medycyna konwencjonalna z robieniem kolejnych badań, faszerowaniem nieskutecznymi lekami i brakiem pomocy psychologicznej niczego pozytywnego tu nie wnosi.

O psychogennym podłożu chorób pisał już Gabor Mate, jednak autor skupił się na ciężkich chorobach, jak nowotwór, czy stwardnienie rozsiane – przypisując im właśnie przyczyny natury psychologicznej, głównie stres. Jego wywody, zwłaszcza te o odziedziczonej traumie wydały mi się cokolwiek naciągane i nawiedzone oraz niezgodne z aktualnym stanem wiedzy medycznej. Śpiące królewny prezentują zupełnie inne podejście. Bardzo podobało mi się przesłanie tej książki oraz zdroworozsądkowe, a przy tym merytoryczne podejście autorki. Wprawdzie jej próby wyjaśnienia opisywanych przypadków sprawiają wrażenie dosyć karkołomnych, jednak problem leży właśnie w tym, że nie da się ich wyjaśnić prosto i jednoznacznie. Ciekawe byłoby też przedstawienie sytuacji, kiedy nasza psychika przyczyniła się do wyleczenia jakichś przypadłości – bo skoro nasze myślenie, nastawienie, odbiór świata może mieć negatywny wpływ na stan zdrowia – to może mieć również pozytywny.

Nie wiem, czy autorce pomagał jakiś ghostwritter – jest ona przecież lekarką, a nie pisarką – ale styl, klarowność wypowiedzi, przystępność, w tym brak nadmiernie naukowego tonu – sprawiają, że tę książkę wręcz pochłonęłam. Minusem natomiast jest brak przypisów. Z reguły mało się tego czepiam, jednak wydaje mi się, że w tego typu publikacji powinny się one jednak znaleźć. Domyślam się, że autorka bazowała przede wszystkim na własnym doświadczeniu i fachowej wiedzy, jednak z pewnością czerpała też z jakichś źródeł, w tekście też znajdują się nawiązania do prac innych naukowców – więc prosiłoby się, by zebrać to w przypisach.

Metryczka:
Gatunek: literatura faktu/popularnonaukowa
Główny bohater: choroby neurologiczne i psychosomatyczne
Miejsce akcji: cały świat
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 400
Moja ocena: 5,5/6
 
Suzanne O'Sullivan, Śpiące królewny. Tajemnicze przypadki ze świata neurologii, Wydawnictwo Znak literanova, 2023


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później