Mount Everest, najwyższa góra świata, niegdyś niedościgłe marzenie wielu śmiałków, a dziś góra, która kojarzy się z komercją. Wielu współczesnych alpinistów, himalaistów jej unika, z powodu zbyt wielu chętnych, jacy się wybierają na ten szczyt; tym bardziej iż jest on postrzegany jako góra “łatwa” do zdobycia - w porównaniu z innymi ośmiotysięcznikami. Do ukształtowania tego wizerunku przyczyniła się w dużym stopniu książka Jona Krakauera Wszystko za Everest, opisująca tragedię podczas zdobywania Everestu, w której zginęło kilka osób z wypraw komercyjnych. Jest to i moja ulubiona książka o tematyce górskiej, przyznam. Kilkanaście lat po jej wydaniu, inny amerykański dziennikarz podejmuje temat, pokazując jak rozwijała się sytuacja himalaizmu i jak wygląda ona dziś. 

Dawniej szczyt świata zdobywali wybrańcy, herosi cechujący się odwagą i wytrzymałością, wchodzący na górę mozolnie, ryzykując własnym życiem, odpowiadający tylko za siebie, względnie za kolegę z wyprawy. Większość z nas, obserwujących te zmagania z boku, zadawało sobie pytanie “po co”. Dziś każdy może spróbować, nawet ktoś nieszczególnie wysportowany, a nawet osoba niepełnosprawna, oddając się pod opiekę przewodników, o ile tylko dysponuje odpowiednią kwotą pieniędzy. Nic dziwnego, że himalaiści ze starszych pokoleń mogą czuć rozgoryczenie, że ich dokonania są rozmieniane na drobne. Cockrell cytuje m.in. Edmunda Hillary’ego, Yvonna Choinarda (przypomnijmy - założyciela firmy outdoorowej Patagonia, też wspinacza), czy właśnie Krakauera, uważających że dzisiejszy himalaizm trudno nazwać prawdziwą wspinaczką, a Mount Everest został sprofanowany przez tłumy ludzi, które dziś stają na jego szczycie. 

W latach 60-tych sądziliśmy, że Everest to dla alpinistów prawdziwy sprawdzian umiejętności (...) Dawniej trzeba było znaleźć w sobie siłę, żeby to zrobić. Gdy zaczęli tam wchodzić ludzie z zerowym doświadczeniem, to my wszyscy, wspinacze, dla których to była jakaś miara, a może nawet źródło poczucia własnej wartości, musieliśmy się zastanowić, czy nie daliśmy się porwać złudzeniu. trudno nie zadać sobie pytania, czy zdobycie Everestu to w ogóle jest szczególne osiągnięcie. 
Statystyki są wymowne: do początku lat 80-tych Mount Everest zdobyło ok. 100 osób, potem taka liczba ludzi zdobywała Everest co roku, a dziś jest to już kilkaset osób rocznie. Baza pod Everestem zamieniła się w małe miasteczko, a kilka lat temu świat obiegła fotografia pokazująca kolejkę ludzi czekających na wejście na szczyt, niczym na naszym Giewoncie… 

- Liczba osób mieszkających w dwóch bazach głównych pod Everestem: 600
- Liczba podchodzących na szczyt oraz tych, którzy go zdobyli: 276/73
- Średni koszt wspinaczki jednej osoby od łatwiejszej, nepalskiej strony: 50 tys. $
- Średni koszt wspinaczki jednej osoby od strony tybetańskiej: 20 tys. $
- Roczny dochód na głowę w Tybecie: 300 $
- Średnia liczba minut spędzonych na szczycie: 24 
Trudno jednak moim zdaniem porównywać te “osiągnięcia” dawniej i kiedyś - moim zdaniem należy sobie raczej zadać pytanie, czy to dzisiaj zdobycie Everestu jest szczególnym osiągnięciem, ponieważ dokonanie tego jest nieporównanie łatwiejsze niż te nawet 50-40 lat temu. Jest to możliwe dzięki całej machinie, sprawiającej, że zdobycie szczytu staje się bułką z masłem. Zawdzięczamy to technologii: lepszy sprzęt, lepsze wyposażenie, łączność (co jest i zaletą, i przekleństwem - pisali też o tym polscy autorzy w książkach o Broad Peaku czy K2), lepsze prognozy meteorologiczne, no i last, but not least przewodnicy, którzy organizują wszystko i czuwają nad osobami wchodzącymi na górę (specjalnie nie nazywam ich “wspinaczami”). Wystarczy się odprężyć i skupić na drodze. A, jeszcze w bazie wiele udogodnień, o których nie mogli marzyć Reinchold Messner czy Jerzy Kukuczka. 

Wysyłasz ekipę od 7-miu do 10-ciu Szerpów, żeby zaporęczowali trasę od bazy głównej do szczytu. Przy okazji wydeptują oni szlak. Zakładają obozy, zostawiają w nich zapasy tlenu, prowiant i paliwo, potem schodzą na dół. Klienci przybywają do bazy, często helikopterem (...). Następnie bierze się grupę nowych, wypoczętych Szerpów do poprowadzenia właściwej ekspedycji, a klientom zaczyna podawać się duże ilości tlenu już na stosunkowo niewielkich wysokościach. 
Nie do wiary, ale wymyślono już nawet sposób na aklimatyzację “w domowych warunkach”, dzięki czemu zdobywanie wysokich gór można sprowadzić do kilkudniowego wypadu. Trudno jednak się nie zastanawiać, jaki to ma tak naprawdę sens, poza odhaczaniem kolejnych punktów na liście, po to żeby się móc tym pochwalić znajomym. Wzbudza to bardzo mieszane uczucia - że coś tu jest “nie w porządku”, skoro top świata jest dostępny dziś dla celebrytów, bogaczy, a nawet zwykłych zjadaczy chleba, żadnych tam “Lodowych wojowników”- uczucia te oddał dobrze reżyser, który planował nakręcić ekranizację reportażu Wszystko za Everest, ale w końcu z tego zrezygnował*: 

W tej historii było coś dziwnego i tragicznego zarazem (...) gdy już poświęciłem jej sporo czasu (...) zacząłem ją postrzegać jako opowieść o ludzkiej pysze. Nie byłem przekonany, że taką właśnie historię wszyscy chcą oglądać. Wydawało mi się to problemem nie do przeskoczenia, nie mogłem znaleźć sposobu, żeby jakoś uniknąć tematu pychy. Miałem poczucie, że będziemy wciąż postrzegać bohaterów tej historii w dość szczególnym świetle. (...) Nie potrafiłem znaleźć sposobu pokazania tego wszystkiego w filmie, żeby nie wyszedł przekaz typu “No to mają za swoje”. Nie byłaby to historia o bohaterstwie, tylko o grupie ludzi, którzy w ogóle nie powinni się tam znaleźć. 
I też w większości przekazów dało się wyczuć właśnie taki ton: pokazywania klientów wypraw komercyjnych jako nieodpowiedzialnych i rozpieszczonych głupców, co skończyło się tragicznie. Zarazem, mało który ze “zdobywców” jest skłonny by przyznać, że nie wszedł na szczyt sam, tylko z pomocą przewodnika. Dlatego nie nazywam tych ludzi “himalaistami” - Yvon Chouinard też chciałby, żeby ludzie, którzy weszli na szczyt z przewodnikiem, przestali się nazywać “wspinaczami”, a zaczęli o sobie mówić po prostu “klienci” czy nawet “wędrowcy”. Chouinarda nie zachwycają też kolejne bite w górach rekordy. 

Nigdy nie przepadałem za koncepcją tych wszystkich “pierwszych wejść” typu “pierwszy niebieskooki dentysta” i tak dalej - mówi, deklarując zarazem, że zamierza już zawsze trzymać się ścisłej alpinistycznej definicji “pierwszego wejścia”, obejmującej tylko jedną kategorię: pierwszego człowieka. To wszystko kwestia ego. Ludzie chcą się łudzić, że dokonali czegoś większego, niż w rzeczywistości. 
Sposób, w jaki autor podchodzi do tematu może zaskakiwać, jeśli spodziewaliśmy się sporej dozy krytycyzmu... Will Cockrell polemizuje bowiem w tej książce trochę z tym poglądem i spojrzeniem “starych pryków”, twierdząc, że od czasu powstania Wszystko za Everest sytuacja branży mocno się zmieniła i to, o czym pisze Krakauer jest już nieaktualne. Autor pokazuje, że rozwój branży przewodnickiej w Himalajach wspiera gospodarkę krajów azjatyckich (głównie Nepalu), przyczynił się też do dowartościowania Szerpów, do tej pory traktowanych jako tania siła robocza i marginalizowanych, mimo że wielu z nich stawało wielokrotnie na najwyższych szczytach. Zachodnie ekipy w typowo kolonialnym podejściu zawłaszczali sobie Himalaje. To się zmieniło - i spory kawałek książki poświęcony jest właśnie temu wątkowi. Wystarczy przypomnieć, że to Sherpowie ostatecznie kilka lat temu zdobyli tytuł pierwszych zdobywców K2 zimą, czego bezskutecznie usiłowali dokonać przez wiele lat Polacy. Cockrell przytacza też statystyki udowadniające, że wchodzenie na Everest w ramach komercyjnej wyprawy jest bezpieczne, liczba ofiar jest mała, chyba że nastąpi jakiś kataklizm, jak trzęsienie ziemi w Nepalu sprzed kilku lat. Oddaje sprawiedliwość przewodnikom, pokazując że wykonywanie tej pracy wymaga czegoś więcej niż sama umiejętność wspinaczki. Stara się też dociec motywacji tych ludzi: co skłania ich do tego, by prowadzić innych ludzi na szczyt, ryzykując nie raz swoje życie. Przyznaję, że jest to ciekawy punkt widzenia. W opinii o reportażu o GOPR pisałam, że (moim zdaniem) darmowe pogotowie górskie zdejmuje z turystów odpowiedzialność, bo wiedzą oni, że w razie czego zawsze można wezwać GOPR. Cockrell z kolei opisuje sytuacje, kiedy ta odpowiedzialność jest przerzucana na przewodników przez klientów, którzy “płacą i wymagają”. Zdarzają się w tej branży historie, pozywania firmy dlatego, że ktoś nie zdobył szczytu lub - co gorsza - zginął lub nabawił się jakichś obrażeń. Dało mi to do myślenia. Widać, że trudno znaleźć dobre wyjście z tej sytuacji, bo problem chyba polega na tym, że trudno powstrzymać pewien typ ludzi - niemyślących, nieodpowiedzialnych, czy przeceniających swoje możliwości - przed wyjściem w góry, niezależnie, czy będą musieli za to zapłacić, czy nie. 

Podobały mi się w Korporacji Everest refleksje na temat sensu wspinania, bicia rekordów i potrzeby bycia bohaterem, nie będące powtórzeniem oklepanych już fraz o tym, że “bo jest”. Stawiana jest tu teza, że wspinaczka to rodzaj gry**, więc 

Im mniej ryzykowne podejście, tym więcej zasad wymyślają wspinacze, żeby mieć poczucie, że coś osiągnęli. Wprowadzają utrudnienia - takie jak wejście na szczyt bardziej wymagająca trasą lub ukończenie trzydniowej wspinaczki w jeden dzień - aby zapewnić sobie poważniejsze wyzwanie i zwiększyć niepewność sukcesu. 

W przypadku wejścia na Mount Everest sukcesem jest samo przetrwanie, więc kiedyś wydawało się, że nie potrzeba do tego dokładać dodatkowych utrudnień. Kiedyś. Jednak dziś, gdy innowacje technologiczne pozwalają na łatwe zdobycie prawie każdego szczytu, zwycięstwo stało się jedynie pozbawionym znaczenia wyczynem technicznym. I dlatego też wielu ludziom to już nie wystarcza. To tłumaczy to ciągłe przesuwanie granic niemożliwego***. Współcześni wspinacze czują, że muszą szukać coraz to nowych wyzwań, podnosić coraz bardziej poprzeczkę, skoro wszystkie góry zostały już zdobyte i to wielokrotnie, większość tras przechodzonych; trudno dziś zyskać miano “pierwszego/pierwszej” w czymkolwiek, więc co można jeszcze wymyślić, żeby jakoś się wyróżnić? Bije się więc kolejne rekordy (Kukuczce zdobycie Korony Ziemi zajęło kilka lat, a dziś rekord to 3 miesiące!), zjeżdża z ośmiotysięczników na nartach, wymyśla coraz bardziej ekstremalne wyzwania, a wiek najmłodszego zdobywcy ciągle się obniża…Co dalej? Tyczy się to zresztą nie tylko wspinaczki górskiej, ale wszelkich aktywności, gdzie już nie wystarczy gdzieś po prostu być, czy wejść i cieszyć się tym, ale trzeba realizować kolejne challenge (oczywiście relacjonowane w mediach społecznościowych). Ale może jednak tych, którzy mają w sobie na tyle ambicji, by porywać się na wysokogórską wyprawę, trzeba podziwiać, niezależnie od tego, na ile jest to dziś łatwiejsze, niż kiedyś? Na pewno w efekcie trzeba zmienić sposób myślenia o himalaizmie, skoro

(...) aktywność, która dawniej zdawała się realizacją niezrozumiałych ambicji prowadzącą do niemal pewnej śmierci, obecnie przypomina bardziej wyścigi thriatlonowe Ironman. Może nie jest to sport dla każdego i wiele osób nie dałoby sobie rady, ale jednak stał się zaskakująco łatwo dostępny dla setek mężczyzn i kobiet z całego świata, którzy chętnie podejmują ambitne wyzwania i tak długo dążą do celu, aż osiągną sukces. 
Też jestem człowiekiem starej daty i patrzę na to wszystko mocno sceptycznie, bo zachodzi tu zjawisko takie samo, jak zawsze: jest coś fajnego, czym zaczyna się interesować coraz więcej ludzi, więc dana rzecz staje się kolejnym produktem masowym, skomercjalizowanym, najczęściej tracąc przy tym swoją pierwotną ideę. Jeśli się rozejrzycie, to zobaczycie wokoło  mnóstwo takich rzeczy: mocno widać to w turystyce (fajna miejscówka zadeptana przez tłumy, jak nasze Tatry), ale nie tylko. Taki jest skutek kapitalizmu i ja uważam, że postrzeganie wszystkiego przez pryzmat pieniędzy powoduje w nas utratę jakiejś cząstki człowieczeństwa (tej, która mówi, że pieniądze to nie wszystko, że są rzeczy ważniejsze), wrażliwości, piękna, przyrody. Jednak nie dziwi mnie to, że autor tego nie widzi, bo jest Amerykaninem, a owo komercyjne podejście wywodzi się przecież właśnie z USA: to tam narodziła się myśl, że można zarabiać na zabieraniu ludzi w wysokie góry, tam powstały pierwsze firmy przewodnickie - których historię dokumentuje Korporacja Everest. I choć książka jest ciekawa, to wyraźnie w niej widać, zwłaszcza pod koniec, że to nie jest książka o górach, o wspinaczce, tylko właśnie o biznesie, jak zresztą pokazuje tytuł. Pełno w niej słów typowych dla biznesowego żargonu: branża, dynamiczny rozwój, udział w rynku, poziom usług, produkt, oferta, itd. Ja nie chcę w ten sposób rozmawiać o himalaizmie. Tę amerykańskość widać też w tym skoncentrowaniu się (z małymi wyjątkami) na amerykańskich wspinaczach, tak jakby reszta świata (poza Szerpami) nie istniała. To wzbudziło mój niesmak, bo myślałam o tym, jakie dokonania ma polski himalaizm. Tymczasem jedyne polskie nazwisko, która pada w tekście to, o ironio, Martyny Wojciechowskiej, nazwanej zresztą “byłym króliczkiem Playboy’a”. Więc nie dość, że pominięcie polskich wspinaczy, to jeszcze policzek dla kobiet tak naprawdę - nieważne, że Wojciechowska jest znaną dziennikarką i podróżniczką, jedyne co o niej się wie to to, że kiedyś (ze 30 lat temu) zdarzyło jej się pozować do Playboya. Wrzucono ją więc do jednego wora z celebrytkami, w domyśle: nie zasługującymi na zdobycie Everestu. Cockrell stara się zatem pisać z szacunkiem o Szerpach, ale protekcjonalne podejście do kobiet pozostaje (nawet mimo jakichś tam wzmianek o kilku alpinistkach, i o tym, że dzisiejszy himalaizm nie jest już tak seksistowski jak kiedyś). Wreszcie autor zupełnie pomija środowiskowy aspekt sprawy - to, że w efekcie tego całego biznesu na Evereście, nawet najwyższe góry zostały skażone przez człowieka, zasypane śmieciami. Że zatraciła się ich dzikość. Także w Himalajach są odczuwalne zmiany klimatyczne - robi się tam coraz cieplej, a w wyniku tego zachodzą zjawiska narażające wspinaczy na do tej pory nieznane niebezpieczeństwo. Kilka lat temu np. zniknął słynny uskok Hillary’ego - Cockrell o tym pisze, ale nie o tym, jaka była przyczyna tej transformacji. Wygląda więc na to, że kolejny skrawek Ziemi zamieniliśmy w pieniądze (znowu człowiek eksploatujący naturę), bez refleksji nad skutkami tego. “Tak już jest w kapitalizmie”. Wiadomo, że w Ameryce kapitalizm jest niekwestionowalny. 

Korporacja Everest to ciekawe spojrzenie na współczesny himalaizm, uaktualnienie przestarzałych już poglądów na zdobywanie tych gór, które się zmieniły - czy to nam się podoba, czy nie. U nas nadal ma się dobrze wizerunek himalaisty-wojownika-masochisty, samodzielnie przecierającego szlaki, nie korzystającego nawet z pomocy Sherpów. Rzeczywistość w Himalajach wygląda już jednak zgoła inaczej. Jak sam tytuł wskazuje nie jest to stricte reportaż o wspinaczce wysokogórskiej, a raczej o wszystkim, co dzieje się dookoła tego, ze szczególnym uwzględnieniem biznesu, jaki wyrósł na tym gruncie. To widać szczególnie w końcowych rozdziałach, w których roi się od biznesowych terminów i nazw różnych firm. Może nie jest to tak porywające jak Wszystko za Everest, nie szukajcie też w tej książce odpowiedzi na pytanie “na czym polega fenomen gór” (są o tym lepsze książki, ale tak naprawdę trzeba doświadczyć tego samemu), bardziej natomiast na czym polega współczesny pęd do monetyzowania wszystkiego oraz narcystycznego szukania mocnych wrażeń. Pokazuje ona dobitnie zderzenie starego z nowym i pozostawia do oceny czytelnikom, którą wersję wolą. 

Metryczka: 
Gatunek: reportaż
Główny temat: biznes przewodnicki w Himalajach
Miejsce akcji: Himalaje
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 408
Moja ocena: 5/6 
 
Will Cockrell, Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata, Wydawnictwo Filtry, 2024


*ostatecznie film ten powstał w 2015 roku, w rolach głównych Josh Brolin i Jake Gyllenhal 
**Lito Tejada-Flores “W co grają wspinacze”
***na ten temat pisał już w 1968r. Reinhold Messner w eseju Ditettisima - zabijanie niemożliwego, w którym potępiał nowy wspinaczkowy trend, polegający na maksymalnym uproszczeniu sobie trasy, zdobywanie jest niemal siłowo - od czego potem zaczęto odchodzić, na rzecz stylu klasycznego, czy alpejskiego. W kontekście “gry” to wygląda jak właśnie dokładanie sobie utrudnień, by uatrakcyjnić grę. 


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później