Trochę czegoś innego spodziewałam się po tej książce. Myślałam, że będzie to bardziej esej poświęcony dylematowi braku chęci do rozmnażania się, gdy tymczasem norweska autorka ubiera to w powieść. Wiecie jak to jest, jesteście młodzi, korzystacie z życia, a potem zaczyna się. Nagle kolejni wasi znajomi zaczynają zachodzić w ciążę, wyprowadzać się za miasto i kontakt się urywa. Nawet przyjaciółka, która, tak jak ty, deklarowała, że nigdy, przenigdy nie chce mieć dzieci, nagle zmienia zdanie... Tymczasem bohaterka Nigdy, nigdy, nigdy, jak pewnie się domyślacie, nie chce mieć dzieci i nie chce zmienić zdania na ten temat, mimo - jak też się pewnie domyślacie - nagabywania ze strony różnych ludzi, czy to matki, czy przyjaciół, czy wreszcie chłopaka, o którym myślała, że już dogadali się w tej kwestii… 

Dlaczego komuś kto podjął wybór nieposiadania dzieci wmawiamy, że jest z tego powodu nieszczęśliwy? Przecież nikt nie wybiera tak, żeby było mu źle, prawda? Dlaczego ludzie uważają, że mają prawo dopytywać innych o ich osobiste sprawy i mówić im, jak mają żyć? Twierdzić, że są/będą nieszczęśliwi, bo nie żyją tak jak większość ludzi, tylko po swojemu? Czemu “dobre rady” - “powinnaś mieć dziecko”, o czymś, co przecież zmienia w życiu kobiety wszystko i to na zawsze, i to jest wybór, którego nie da się cofnąć, wypowiadamy tak lekko, jakby to było tak łatwe jak “powinnaś zjeść bułkę z masłem”? Dlaczego nie zadajemy tych pytań o dzieci i nie każemy się tłumaczyć tym ludziom, którzy chcą je mieć/mają? Czemu tych ludzi nigdy się nie pyta “a co jeśli kiedyś zmienisz zdanie?” - a mając dziecko, to, że tak powiem, będzie musztarda po obiedzie. W przypadku bezdzietności z wyboru mam swoją teorię na ten temat. Posiadanie dzieci rzecz jasna jest postrzegane jako coś naturalnego i dlatego większość ludzi zapewne nie zastanawia się nad swoimi motywami chęci posiadania dzieci. Bo przecież dzieci chcą “mieć wszyscy”. A co jeśli jednak nie? A co z tymi ludźmi, którzy po narodzinach dziecka stwierdzają, że jednak żałują (niepopularne, więc nikt się do tego nie przyzna). Albo mają dzieci, po czym okazuje się, że kompletnie nie nadają się na rodziców? Co z tymi mężczyznami, którzy w ogóle nie interesują się swoimi dziećmi, lub je porzucają? Rzecz jasna posiadanie dzieci nadal postrzegane jest jako głównie zadanie kobiet, a też pouczanie kobiet tradycyjnie przychodzi nam znacznie łatwiej, niż mężczyzn, więc te niedyskretne pytania kierowane są głownie w kierunku kobiet. I, co gorsza, nie jest to postrzegane jako indywidualna decyzja, tylko decyzja, do której ma prawo wtrącać się każdy: rodzina, znajomi, lekarz, pracodawca, państwo... Dziś kobiety mogą wybierać, i coraz częściej decydują się jednak nie mieć dzieci - ale tkwi w nas ta wielowiekowa mentalność i postrzeganie kobiety głównie przez pryzmat tego, czy wywiązuje się ze swojej “podstawowej roli” matki.  Jak zwykle obowiązują tu podwójne standardy dla płci - co w przypadku mężczyzn nie wywołuje specjalnie negatywnych komentarzy i zdziwienia, to w przypadku kobiet jest niedopuszczalne - kobieta nie ma prawa opuścić swojego dziecka, nie interesować się nim; nawet pójście do pracy i oddanie dziecka pod opiekę komu innemu - jest kobietom wypominane. Tak, do poczęcia dziecka potrzebna jest dwójka (o czym też najczęściej się zapomina), ale z punktu widzenia biologii i w daleko niesprawiedliwym świecie, w jakim żyjemy, to na kobietę spada gros obowiązków z tego tytułu. Nawet jeśli tatuś się dzieckiem interesuje i nim zajmuje. W końcu tatusiowi zawsze może się znudzić, a mamie nigdy. Zatem, jak widać kobieta inwestuje, ryzykuje i poświęca dla dziecka nieporównywalnie więcej, niż mężczyzna, co z reguły jest w całym tym dyskursie ignorowane, bo jest to tak “naturalne”, że tego nie dostrzegamy. Dlatego też uważam, że naciskanie przez mężczyznę na kobietę, by ta urodziła dziecko - jeśli ona tego nie chce - jest kompletnie niestosowne. To wymaganie, by przeprowadziła ona rewolucję w swoim życiu, zamieniła życie, które jej odpowiada na takie, którego nie chce. Kto o zdrowych zmysłach oczekuje od drugiej osoby czegoś takiego? A jednak. Życie kobiety i to, czego ona chce, generalnie jest tradycyjnie mniej ważne, niż życie mężczyzny, więc można tego od niej oczekiwać. Wszystko, moim zdaniem, przez to historyczne myślenie: kobieta = matka i niewiele ponad to, a kobieta nie posiadająca dzieci jest niewiele warta. Kobieta więc poświęca siebie, by mieć dziecko, po czym często okazuje się, że ma to dziecko z mężczyzną, z którym jest nieszczęśliwa. I co wtedy słyszy? Że znowu ma się poświęcić, dalej być nieszczęśliwa, z uwagi na “dobro dzieci”. I najlepiej jeszcze udawać, że wszystko jest ok, bo dzieci wcale nie są szczęśliwe, żyjąc z nieszczęśliwymi rodzicami.  Myślałam sobie też, że nie bierzemy też pod uwagę tego, że dziecko może działać destrukcyjnie na związek, niekoniecznie go wzbogacać. Bo jedna osoba chce dziecka, a druga nie. Bo kobieta po urodzeniu dziecka jest przemęczona i ma pretensje do jego ojca, że się nie angażuje, a mężczyzna ma pretensje do kobiety, że odstawiła go na boczny tor, bo całą miłość przelała na bobasa. Bo kobieta i mężczyzna przestali ze sobą rozmawiać: rozmawiają ze sobą już tylko na temat dziecka (dzieci) i bieżącego życia. A kiedy dzieci dorastają i opuszczają dom, okazuje się, że ich rodzice już w zasadzie nie mają ze sobą niczego wspólnego. Dziękujemy, można się rozejść. A jeszcze od dzieci się słyszy, że przez rodziców nabawiły się jakichś traum… Rodzice oczekują podziękowań, dzieci przeprosin. To rzadko kiedy następuje. Tak samo, jak niewiele osób bierze pod uwagę to, że dziecko może ich samych zmienić na gorsze. Nie wspomnę już o tym, że mało kto zastanawia się, na kogo wyrośnie jego potomek (i czy na wartościową osobę).

Wszystkie te refleksje autorka odzwierciedla w powieści. Bardzo podziwiałam spokój i łagodność bohaterki, która nie daje się wyprowadzić z równowagi przez rożne typowe nagabywania kierowane do bezdzietnych kobiet (“będziesz nieszczęśliwa bez dzieci”, “jeszcze ci się odmieni”) - wręcz przeciwnie, wykazuje się wyrozumiałością i w stosunku do swoich przyjaciół, znajomych, i chłopaka. Wyrozumiałością, której chyba oni nie mają dla niej. Dopytuje o wspomnienia swoją matkę, oferuje wsparcie przyjaciółce, przeżywa sinusoidę emocjonalną w swoim własnym związku. Doskonale zdaje sobie sprawę, że nikogo przecież nie można zmusić do tego, by chciał z tobą być, albo by czuł to, czego nie czuje (właśnie). Jeśli ten ktoś dochodzi do wniosku, że ważniejszy jest dlań ktoś, kto nawet jeszcze nie istnieje, od osoby, którą kocha, no to c'est la vie… Jednocześnie narratorka w bardzo sensowny sposób tłumaczy swoje motywy - odwołując się głównie po prostu do tego kim jest, czego pragnie w życiu, a czego nie. Tu znów miałam poczucie, że niewiele osób ma taki ogląd samego siebie, samoświadomość, wynikającą z dokonanej introspekcji.  

Ta powieść wywołuje bardzo wiele przemyśleń, bardzo wiele pytań, które powinni zadawać sobie wszyscy - nie tylko ci, którzy dzieci nie chcą mieć, ale przede wszystkim ci, którzy ich pragną. Mam nadzieję, że te osoby też sięgają po tę książkę. Mimo kontrowersyjnego dla wielu tematu, powieść napisana jest z lekkością. Niestety mnie zasmuciła ta historia, a zwłaszcza zakończenie. Uważam, że jednak w życiu nie wygląda to tak, jak przedstawiła to autorka, bo choć nie każdy chce mieć potomstwo, to każdy potrzebuje miłości. Każdy z nas chce mieć drugą osobę, która będzie ją kochać, dla której będzie “ta jedyna/ten jedyny” (zwłaszcza kiedy jest się młodym) i przyjaciele takiej osoby nie zastąpią. 

Metryczka: 
Gatunek: powieść 
Główna bohaterka: 
Miejsce akcji: Norwegia
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 280
Moja ocena: 6/6
 
Linn Strømsborg, Nigdy, nigdy, nigdy, Wydawnictwo ArtRage, 2022


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później