Wyspa niesłychana
Fabregas, hiszpański przedsiębiorca w
bliżej nieokreślonym wieku, porzuciwszy ni z tego, ni z owego swoje
ustabilizowane życie, udaje się w podróż do Wenecji. Tam krąży po
mieście, obserwując jego życie, poznając jego mieszkańców i słuchając
dziwnych opowieści. Mendoza w przedmowie pisze, że w pierwotnym
zamierzeniu jego bohater miał nie wychylać nosa z hotelu, nieczuły na
uroki Wenecji. Ostatecznie jednak tego typu bierność nie przypadła
pisarzowi do gustu, „kazał” więc Fabregasowi wyjść i „pogubić się z
kretesem w tych weneckich uliczkach”. Rzeczywiście, jego wędrówki są
bezładne, pozbawione celu, naznaczone piętnem samotności i
tymczasowości. Sprawiają one wrażenie zanurzenia się w jakimś niezbyt
przyjemnym śnie, gdzie wydarza się coś bezsensownego, a my nie mamy nad
niczym kontroli.
Fabregas nie czerpie ze zwiedzania
miasta przyjemności, nie dostrzega jego piękna. Wręcz przeciwnie –
Mendoza kreśli obraz Wenecji jako miasta owładniętego przez tłumy
turystów, siedlisko zbrodni, rządzące się prawami dżungli. Każde
spotkanie z dość przypadkowymi, acz oryginalnymi ludźmi wydaje się coraz
dziwniejsze i coraz bardziej surrealistyczne. Tajemnicza Wenecja jest
idealnym miejscem do umiejscowienia akcji podobnie onirycznej powieści.
Lubił chodzić niektórymi ulicami, tak wąskimi, że mógł dotykać obu ścian, nawet nie wyciągając ramion. Ulice te, na które słońce nigdy się nie przedzierało, toteż ściany pokryte były wilgocią, przypominały mu wewnętrzne patia domów z dzieciństwa.
Nasz bohater jest człowiekiem raczej
przeciętnym, niczym się nie wyróżniającym, nie posiadającym żadnych
marzeń i wyraźnie odczuwającym brak sensu swojego życia. Pobyt w Wenecji
jest odzwierciedleniem jego marnej egzystencji. Motywem jego podróży
miała być przecież zmiana, tymczasem Fabregas robi wszystko, aby w jego
życiu nic się nie działo, jest jak stojąca w kanale woda, kompletnie
bezwolny wobec tego, co mu się przydarza i kogo napotyka.
By poradzić sobie z tym dyskomfortem niektórzy oddają się gorączkowej aktywności; inni z tej samej przyczyny walczą o pieniądze, sukces, władzę albo inne równie płaskie wartości. (…) Inni wreszcie zamykają się w sobie, jakby tylko życie wewnętrzne doprowadzone do granic demencji mogło osłodzić ciężar wszelkiej egzystencji.
Można w tym dostrzec i elementy humoru, a
raczej groteski: ci wszyscy dziwni święci, to ciągłe „wyjeżdżanie”
Fabregasa, to sypiące się, ponure miasto... Jednak z biegiem czasu staje
się to coraz bardziej nużące, coraz bardziej nużące są te wszystkie
historie opowiadane Fabregasowi przez napotkanych ludzi. Niewiele się tu
dzieje, spora część fabuły osadzona jest w głowie głównego bohatera.
Mistrzem takiego onirycznego stylu jest Murakami. Ten typ opowieści
należy jednak do moich „nieulubionych”. Nie przepadam za powieściami, w
których nic się nie dzieje, ani to na poziomie realnym, ani
mentalnym/emocjonalnym, a poczynania bohaterów do niczego nie prowadzą.
Obserwowanie bohatera miotającego się bez celu, bez radości i stopniowo
chyba tracącego zmysły jest przygnębiające. To nie dla mnie, z natury
jestem dosyć depresyjna, więc tego typu historie mnie dobijają.
Szczęśliwie Fabregas w końcu budzi się ze swojego snu, a ja odetchnęłam z
ulgą, że nie całkiem się pogubił i że te wszystkie dziwactwa można
zrzucić na karb oczarowania Wenecją.
Moja ocena: 4/6Było dopiero wpół do trzeciej, ale wiedział, że aż do świtu już nie zaśnie. Poza tym miał teraz o czym myśleć i perspektywa spędzenia tych godzin w samotności wcale go nie niepokoiła. Miał też do dyspozycji pejzaż owej wyspy niesłychanej, wreszcie zdobytej. Przyglądał się wieżom i kopułom, latarniom i kapitelom oświetlonym przez księżycowe światło. Jutro będzie nowy dzień, pomyślał.
Eduardo Mendoza, Wyspa niesłychana, Wyd. Znak litera nova, 2011
Komentarze
Prześlij komentarz