Ludzie zajmujący się zmianami klimatycznymi podzielili się najwyraźniej na pesymistów i umiarkowanych optymistów. Młoda brytyjska badaczka zachłysnęła się Hansem Roslingiem i widzi szklankę do połowy pełną. Hannah Ritchie stawia sobie za punkt honoru pokazanie, że mimo katastroficznych informacji docierających do nas zewsząd, w istocie sporo już zrobiliśmy na rzecz walki ze zmianami klimatycznymi i możemy mieć nadzieję, że wykaraskamy się z tego kryzysu. Prezentuje sporo danych na temat klimatu i zagrożeń ekologicznych, prostuje pewne błędne informacje funkcjonujące w obiegu.
Część z tych spostrzeżeń jest całkiem słusznych, rozsądnych, niczym nie odbiegających od powszechnie już znanych zaleceń w tym temacie. Są one jednak na dość ogólnym poziomie i brak właściwie konkretów jak przeprowadzić te zalecenia: musimy skończyć z wylesianiem, jeść mniej mięsa, zrobić to, czy tamto. Więc ja mam wątpliwości, czy aby na pewno świat w przyszłości będzie tak "zrównoważony", jak to widzi Ritchie. Tak naprawdę to autorka uprawia w tej książce niewiele ponad żonglowanie statystyką i danymi - to nie są nowe fakty, tylko po prostu ich interpretacja. Wszystko zależy od tego, jakie dane i wskaźniki się porówna. Jeśli weźmiemy np. lata 70-te, kiedy ludzie zużywali paliwa kopalne jak opętani, nie było żadnych energooszczędnych technologii, konsumpcjonizm się rozkręcał - to współcześnie sytuacja na pewno wygląda lepiej. Ale świat jest 50 lat dalej i X ton Co2 wpompowanego do atmosfery więcej oraz świat podgrzany o 1,5 stopnia, co na tym się nie skończy, bo zapotrzebowanie na energię rośnie, a nie maleje. Inny przykład podawany przez autorkę: każdego roku w oceanach ląduje około 1 mln ton śmieci. Ale to “tylko” jakiś 1% wszystkich plastikowych odpadów, a nie np. 30%, albo 60%, jak się przedstawia - pisze Ritchie. Ale co to zmienia? Czy to zmienia, że do oceanu trafia jakaś ogromna liczba plastiku (w ilości bezwzględnej, a nie procentowej), którego tam nie powinno być, lub że ludzkość produkuje tych odpadów jakąś kosmiczną ilość, która gdzieś zalega tak czy siak, i nie ma pomysłu, co z tym zrobić? To jest kazuistyka. Nie jestem przeciwniczką dobrych wiadomości, wręcz przeciwnie, ale nie mogą one polegać tylko na odpowiednim naświetlaniu faktów i przekonywaniu, że damy radę. Idziesz do lasu i widzisz, że znowu coś wycięli… Ale Lasom Państwowym na papierze pewnie się wszystko zgadza. Co z tego, że masz dojmujące uczucie, że coś jest bardzo nie tak, skoro statystycznie wszystko zmierza w dobrym kierunku…
Ekolodzy-optymiści to z reguły fani technologii i tu też autorka pokłada nadzieję w tej drodze. Na pewno odwrotu od technologii nie ma, tylko że nie mamy żadnej pewności jakie te technologie będą i jak będzie wyglądać nasz świat po ich wdrożeniu; autorka nie bierze też pod uwagę, że te postępy, które ludzkość poczyniła w poziomie życia wcale nie muszą być na zawsze i że możemy się cofnąć w rozwoju, jeśli świat opanują ludzie o antynaukowych poglądach na przykład. Podejście Ritchie jest bardzo antropocentryczne, bardzo trącące taką ludzką pychą znowu - tak jakby cała Ziemia została stworzona tylko po to, żeby nam służyć (więc jeśli po drodze zmieni się środowisko albo wyginą jakieś gatunki, żeby ludziom się lepiej żyło, no to trudno, taka jest cena rozwoju). Szczególnie uderza w rozdziale o bioróżnorodności, gdzie autorka cytuje słowa Kena Thompsona o “obiektywnej wartości i funkcjonalnym znaczeniu” gatunków - dla człowieka rzecz jasna… A dopiero co czytałam książkę, w której biolożka pięknie wyjaśnia, że w ekosystemie każdy gatunek ma jakąś rolę. No ale nie zawsze dla człowieka… To również jest zastanawianie się, czy aby na pewno jesteśmy w trakcie szóstego wymierania, bo przecież możemy jeszcze je zatrzymać (kolejny przykład żonglowania faktami i dopasowywania ich do własnej teorii).
Poza tym dużo tu ładnych okrągłych słów, przynoszących otuchę, ile to już udalo się nam zdziałać, a ja sobie myślę, ile trudu, walki i czasu, boksowania się z dużo silniejszym przeciwnikiem wymagają te za każdym razem te wszystkie pozytywne zmiany, którymi potem tak się chwalimy… To przecież są lata udawania, że nie ma problemu, proszenie się naukowców o działania i ignorowanie tego przez decydentów, wyśmiewanie ekologów, bo przeż są ważniejsze sprawy, niż jakieś ptaszki i pszczółki. To zawsze są inicjatywy oddolne, protesty aktywistów obrzucanych błotem, petycje, przekonywanie, że w mieście potrzebna jest zieleń, a nie betonoza, czapkowanie opornym, a nawet wrogim politykom, wieloletnie wnoszenie o jakieś zmiany legislacyjne, jak np. objęcie jakiegoś gatunku ochroną albo 30-letnia walka o utworzenie parku narodowego. Po czym przy jakiejś nadarzającej się okazji przychodzą myśliwi i mówią: nie będziemy strzelać do kaczek, ale za to dajcie nam postrzelać sobie do łosi, bo się już namnożyły. Albo obwiniamy bobry o powódź. Ale w książkach wygląda to tak, jakby przyroda sama się odrodziła, albo jakby było to zasługą decydentów…
W pewnych punktach ma na pewno rację, jak chociażby w tym, że w sumie może już nie kłóćmy się o imponderabilia, ważne że zmierzamy mniej więcej w tym samym kierunku. Poza tym widać, że takie przedstawianie problemu się podoba i przemawia lepiej, zwłaszcza do młodych, nawykłych do wygód ludzi, niż straszenie - więc takie książki są potrzebne. Taka narracja daje odpór tym, którzy twierdzą, że nie ma sensu przeciwstawiać się zmianom klimatycznym, bo i tak nic się z tym nie da zrobić i sieją defetyzm, jak np ten pan: ułudna wiara w możliwość zatrzymania zmian klimatycznych, koszty takich prób oraz marnowanie zasobów, pieniędzy oraz czasu, którego nie mamy na klimatyczne voodoo mające te zmiany zatrzymać proponowane przez wszelkiej maści klimatycznych aktywistów jest bezpośrednią i jedyną przyczyną obecnej sytuacji. Ciężko dawać tym ekstremistom pożywkę tworząc zagrożenie dalszego brnięcia w to szaleństwo jak już już czas nam się skończył (komentarz autentyczny, z netu). Jednak uważam, że Hannah Ritchie musi się jeszcze wiele nauczyć… Nie znajdziemy w tej książce miłości do przyrody, autorka prezentuje podejście czysto utylitarne, pragmatyczne, nie proponuje też żadnych radykalnych rozwiązań, a w niektórych momentach jej beztroska naprawdę mnie raziła: nie musimy się przejmować plastikiem, przełowieniem, degradacją gleb, etc. W ogóle się zastanawiałam, czy autorka w ogóle wychodzi zza biurka i od arkusza Excela, bo jedynym odniesieniem do realnego doświadczenia ze światem przyrody była wzmianka o nurkowaniu na rafie koralowej i zdziwienie, że nie wygląda ona tak, jak w kreskówce “Gdzie jest Nemo”. Czyli mamy naukowczynię, która w teorii ma wiedzę, że z przyrodą dzieje się coś złego, ale w praktyce oznaki tego przyjmuje ze zdziwieniem. Od naukowca spodziewałabym się jednak więcej. Odniosłam wrażenie, że Ritchie jest zainteresowana po prostu tym, żeby jej pokoleniu wygodnie się żyło, jak to przedstawicielka pokolenia Z, nienawykłego do rezygnacji z czegokolwiek. Więc bardziej adekwatny dla tej książki byłby tytuł To nie koniec NASZEGO świata.
Metryczka:
Gatunek: popularnonaukowa
Główny temat: zmiany klimatyczne
Miejsce akcji: -
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 391
Moja ocena: 3,5/6
Hannah Ritchie, To nie koniec świata. Jak możemy chronić Ziemię dla siebie i przyszłych pokoleń, Wydawnictwo Prześwity, 2025
Komentarze
Prześlij komentarz