Stylista biblioteczki

W marcowym Twoim Stylu opublikowano artykuł o nowym pomyśle na zawód: doradca książkowy. Doradca książkowy ma za zadanie - po poznaniu naszych preferencji czytelniczych - dobrać nam lektury tak, aby nam się spodobały, odciążając nas od ich szukania. Cały pomysł wywołał we mnie bardzo mieszane odczucia. Z jednej strony – co za wymarzony zawód dla mola książkowego, bo wymaga czytania, czytania i jeszcze raz czytania, czyli tego, co tygryski lubią najbardziej. Z drugiej strony – kto byłby skłonny korzystać z tego typu rad i jeszcze za to płacić? Tego typu usługi są charakterystyczne dla wysoko rozwiniętych społeczeństw, gdzie płaci się komuś za coś, co zdrowo myślący człowiek może równie dobrze zrobić sam. Wyprowadzanie psów, koszenie trawników, wszelkiego rodzaju usługi doradcze, które nie wymagają wysokiej specjalizacji. Zlecamy to wszystko, bo wydaje się nam, że nie mamy czasu samemu się tym zająć – jesteśmy tak bardzo zajęci zarabianiem pieniędzy, żeby za to zapłacić... Anyway zawód doradcy książkowego wydaje mi się należeć do właśnie tego rodzaju kuriozum, co do których mam wątpliwości, czy mogą się przyjąć w Polsce. Potencjalny klient ma myśleć: czemu nie zatrudnić kogoś, kto powie mi, co czytać - nie trzeba będzie tracić czasu na chodzenie po księgarniach oraz pomyłki wynikające z tego, że trafiliśmy na jakiegoś gniota. Do nas trafiają ci, którzy książki kochają i chcą czytać, tylko nie mają czasu szukać lektur. Teoretycznie jest to możliwe: można być zabieganym biznesmenem, czy pracownikiem korporacji. Jednak coś mi tu nie gra. Jak ktoś, kto KOCHA książki może nie wiedzieć, co chce przeczytać? Ktoś, kto ma nawyk czytania wie mniej więcej co mu się podoba - nawet jeśli aktualnie nie czyta za dużo i nie jest na topie. Poza tym czytanie to hobby, relaks, a nie kolejne zadanie do odrobienia! Dla mola książkowego przyjemny jest też sam proces poszukiwania lektur: szperania po księgarniach, bibliotekach, targach książki, przeglądanie blogów książkowych. Jakoś więc korzystanie z doradztwa czytelniczego nie pasuje mi do osób, które kochają książki. Bardziej taka usługa byłaby odpowiednia dla osób, które nie czytają i nie mają wyrobionego gustu czytelniczego. Potencjalnym klientem powinni być też ci, którzy chcą czytać, ale wydają się w tym trochę zagubieni – idą np. do biblioteki i wypożyczają książki na chybił trafił. Należy sobie jeszcze zadać pytanie, jak liczna może być tego typu klientela w naszym kraju, w którym statystyki czytelnicze są dosyć kiepskie.
Inna sprawa to to, że bycie doradcą książkowym wcale może nie być takie proste, jak się wydaje. Ja czytam od dzieciństwa, przeczytałam naprawdę mnóstwo książek, a mimo to nie wiem, czy dałabym radę w takim zawodzie. Przecież nikt nie zna się na wszystkim i nie przeczytał WSZYSTKIEGO, a klienci mogą być różni. Uczciwie rzecz biorąc, co ja na przykład wiem o literaturze sf, o literaturze z działu ekonomii, albo książkach dla dzieci?
Jakoś doradztwo książkowe kłóci mi się z samą ideą czytania. Czytanie to pewien proces myślowy, który ma w zamyśle poszerzenie horyzontów – tymczasem doradztwo w takim wydaniu te horyzonty ogranicza. To jak zwolnienie się z myślenia, w dodatku ograniczenie się do tylko tych pozycji, które akurat poznał nasz doradca. Wreszcie, czy czytanie dla przyjemności to aż takie wyzwanie, aby trzeba było w to angażować doradców? Przecież to nie jest sprawa życia i śmierci; jeśli nawet przeczytamy coś, co się nam nie spodoba, to świat się nie zawali. Są też sposoby uzyskania darmowej porady, chociażby na blogach, czy portalach czytelniczych. Ale co, jeśli zapłacimy za poradę i książka nam się nie spodoba?

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później