Świeciło słońce, wokół buchała zieleń, ptaki śpiewały jak szalone, pachniał jaśmin. Wpatrywałam się w niebieską okładkę, którą kiedyś uznałam za toporną, a która teraz coraz bardziej mi się podobała. Czytałam Służące. Przeniosłam się na południe Stanów Zjednoczonych, do Missisipi, w początku lat 60-tych XX wielu. Równie dobrze akcja powieści mogłaby się dziać nie 50, ale 150 lat temu. Prawie słychać szelest krynolin i wachlarzy oraz pokrzykiwania na niewolników na plantacjach bawełny. Upał niemiłosierny. W wielkich domach białej klasy średniej mieszkają „białe panie” – żony i matki, które nie muszą martwić się o to, jak pogodzić życie rodzinne i zawodowe, bo nie pracują. Nie muszą też przejmować się prowadzeniem domu – sprzątaniem, praniem, gotowaniem i wychowywaniem dzieci, bo od tego mają - już nie niewolnice - służące. Czarne służące. Białe panie zajmują się dobroczynnością oraz „leżeniem i pachnieniem”. Czarni i biali żyją w odrębnych światach, obowiązuje segregacja rasowa, a nieposłusznych temperuje Ku Klux Klan. Segregację widać jednak nie tylko w kategorii koloru skóry, ale i płci: także światy kobiet i mężczyzn zupełnie do siebie nie przystają. W społeczności tej każdy zatem ma swoje dokładnie wyznaczone miejsce i rolę do wypełnienia. Nic dziwnego, że atmosfera stopniowo się zagęszcza, kiedy jedna z „białych panienek” wchodzi na zakazane terytorium i zaczyna rozmawiać z czarnymi pomocami domowymi. Marzy o tym, aby zostać pisarką i chce opublikować ich historie. To, co z początku jest tylko pomysłem na znalezienie swojego miejsca na ziemi przez młodą dziewczynę, staje się stopniowo walką z toczącym Południe rasizmem.

Kathryn Stocket po mistrzowsku powiązała w swojej powieści wiele nitek i problemów. Trudny temat segregacji rasowej został przedstawiony przez autorkę w niezwykle empatyczny sposób, nie od strony wielkich haseł, ale cichej pracy od podstaw. Od strony kobiet, przyzwyczajonych w dwójnasób do znoszenia ciężkiego losu: dlatego, że są czarne i dlatego, że są kobietami. Podobała mi się w Służących ta duszna atmosfera Południa oraz lat 60-tych, tuż przed wielkimi przemianami obyczajowymi. To narastające zagrożenie, a jednocześnie determinacja bohaterek. Sceneria typowa dla nadchodzących zmian, kiedy coś fermentuje pod powierzchnią. Wzmianki o prezydencie Kennedym, Martinie Lutherze Kingu, Bobie Dylanie, Rolling Stones dodają powieści autentyczności. To były naprawdę ciekawe czasy, tak znaczące dla tego, jak żyjemy teraz.

Czytałam Służące i myślałam o tym, że rewolucje nie zawsze są krwawe i spektakularne. Że nowe zawsze wypiera stare, dlatego trzymanie się kurczowo przebrzmiałych zasad skazane jest na porażkę. To, co 50 lat temu wydawało się słuszne i niepodważalne, dziś jest anachronizmem, a nawet przestępstwem. Cieszyłam się, że problem, o którym czytam jest już nieaktualny – dziś poniżanie kogoś z powodu koloru skóry może się zdarza, ale jest społecznie nieakceptowane. Myślałam też o tym, jak to rzeczy na tym świecie wcale nie są czarne albo białe. Dobro i zło nie zależy od rasy, płci, wykształcenia, religii, majątku, miejsca zamieszkania, itp. Czasami trzeba po prostu dostrzec w tej drugiej osobie człowieka.

Moja ocena: 5,5/6

Kathryn Stockett, Służące, Wyd. Media Rodzina, 2009

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później