Wieczorem przyjdź na zócalo

Wspomniałam już kiedyś, że relacje podróżnicze mogą być... nudne. Nie wiem jak to się dzieje, że czyjeś wrażenia mnie poruszają, a inne nie. Być może chodzi o pasję, o to, by nie tylko opisywać to, co się widziało, ale i wlać ten przekaz coś od siebie. Niestety Wieczorem przyjdź na Zocalo należy do tych nudnych opowieści. Pozornie książka ta napisana jest w bardzo zgrabny, umiejętny sposób. Autor jest na pewno świetnym obserwatorem i potrafi swoje obserwacje przelać na papier. Z wprawą spisuje najdrobniejsze szczegóły swojej podróży: chmury na niebie, florę i faunę, stroje spotykanych ludzi, architekturę miejsc, w których się znajduje, itd. Stara się oddać miejsca, do których przybywa tak, jak one w rzeczywistości wyglądają, namalować wręcz w wyobraźni czytelnika ich obraz. Ameryka Środkowa oczami Głombiowskiego to krajobraz raczej codzienności, a nie wakacyjnych przygód: senne miasteczka, lurowata kawa, psy wałęsające się po ulicy, Indianie wystający bezczynnie na rogach, dziki indyk grzebiący w ziemi, i tak dalej i tak dalej. Ponieważ podróż ta wiedzie przez Amerykę Środkową jest egzotycznie i bardzo kolorowo: kolorowe są przecież stroje Indian, kolorowe są budynki w środkowoamerykańskich miasteczkach, kolorowa jest fiesta. Powraca motyw Majów, ale czy miała to być wyprawa śladem tego ludu, mogę się tylko domyślać. Gwoli uzupełnienia od czasu do czasu wtrącane są dygresje natury historyczno-politycznej.

Michał Głombiowski szuka tego, czego nie ma na typowych turystycznych szlakach. Twierdzi, iż miejscowości, których nie ma w przewodnikach tylko pozornie są nieinteresujące, ale tak naprawdę to tam koncentruje się życie... Czytając Zocalo stwierdziłam, iż miejsca opisywane przez Głombiowskiego, wbrew jego zapewnieniom, rzeczywiście nie są interesujące. Prowincjonalny marazm mnie nie kręci. Czy środkowoamerykańska prowincja jest ciekawsza jedynie dlatego, że ta codzienność jest tak inna od naszej codzienności, a przez to egzotyczna? Głombiowski nie czyni żadnego wysiłku, aby zajrzeć pod powierzchnię owego życia, jest biernym obserwatorem. Jego reportaż to czyste odwzorowanie tego, co autor zobaczył, pozbawione jakichkolwiek własnych opinii, refleksji i emocji. Nie ma tu też żadnych  niespodzianek, niezwykłych zdarzeń, nic, co by mogło czytelnikowi podnieść adrenalinę. To się może sprawdza w krótkiej formie, na blogu, ale w książce taka monotonia powoli mnie usypiała. Niewiele było takich fragmentów, które naprawdę by mnie zainteresowały. Nie ma nawet spotkań z ciekawymi ludźmi, dialogi są śladowe, miałam wrażenie, że Głombiowskiego bardziej interesuje świat nieożywiony, a do ludzi podchodzi z daleka i z dystansem. Zero ekscytacji, jakiejkolwiek fascynacji, obraz Ameryki Środkowej jest zupełnie statyczny – autor po prostu przemieszcza się od miejscowości do miejscowości. Tutaj też lekkie rozczarowanie, bo spodziewałam się, że będzie to (przynajmniej częściowo) relacja z wyprawy w dżunglę, w poszukiwaniu śladów Majów, a tu tylko miasta i hotele....

Bezosobowość i beznamiętność opisanych wrażeń w tej książce uderza. Nie dowiemy się, jak do owej podroży doszło, jakie autor miał plany, kim jest, co sądzi, co czuje. Pełna anonimowość. Nawet w kwestii tej, że pomija zupełnie wrażenia swojej współtowarzyszki podróży, enigmatycznie zwaną M. W istocie przez pierwszych kilkadziesiąt stron zastanawiałam się, kogo Głombiowski ma na myśli, pisząc „my” - czy podróżuje z przyjacielem, z dziewczyną, a może w większej grupie? Ta anonimowość mi przeszkadzała. Nie wiem, czy autorowi się ta podróż podobała, czy nie, co zrobiło na nim wrażenie. Brakowało mi poczucia humoru, choć odrobinę... ah, jakże zatęskniłam tu do temperamentu Wojciecha Cejrowskiego. Styl tego ostatniego, a styl Michała Głombiowskiego to dwa różne światy. Na swoim blogu Głombiowski poucza „jak pisać o podróżach”... nie ma tam jednak ani słowa o tym, jak oddać własne emocje. Pisanie to też sztuka, zgadzam się, że Głombiowski potrafi słowami wyczarowywać obrazy, być może jednak traktuje je zbyt instrumentalnie. Mam poczucie, iż reporter większą satysfakcję czerpie z pisania, z żonglowania słowami, niż z samej podróży. Porównując Byle dalej do Zocalo - ta pierwsza jest relacją amatorską, z pewnością Marcie Owczarskiej zabrakło owego warsztatu, umiejętności ubierania własnych wrażeń w ładne słowa, ale za to ile w tej książce było życia! 

Ponieważ autor nie ma żadnych refleksji odnośnie swojej podróży, również we mnie ta książka nie wzbudziła refleksji i pozostawiła mnie obojętną – by użyć tego wyświechtanego zwrotu. Być może literacko jest dobrze napisana, ale jak dla mnie nudna i pozbawiona głębszej treści.

Dodam jeszcze, że choć cenię Wydawnictwo Literackie, jako to, które wydaje wartościową literaturę i czyni to w staranny sposób, to jednak książka podróżnicza zasługuje na coś więcej niż szary papier i jedno czarno-białe zdjęcie. Zdecydowanie brak w tej książce zdjęć - być może wtedy byłaby bardziej interesująca. 

Michał Głombiowski, Wieczorem przyjdź na zócalo, Wyd. Literackie, 2013

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później