Benjamin Mee jest brytyjskim dziennikarzem, pisującym m.in. do Guardiana. W 2006 roku wraz ze swoją rodziną zakupił ogród zoologiczny i o tym właśnie traktuje książka Kupiliśmy zoo. Mee opowiada w niej o początkowym okresie prowadzenia ogrodu, a właściwie jego przygotowaniu do oficjalnego otwarcia, gdyż placówka wymagała renowacji i ponownego uzyskania licencji na prowadzenie zoo.

Wiele sobie po tej książce obiecywałam, bo temat niecodzienny i ciekawy. Poza tym kocham zwierzęta, a jak zoo, to spodziewałam się że w dużej mierze książka będzie im poświęcona... Pisząc tę recenzję jestem jednak skonfundowana, ponieważ stoję w opozycji do licznych zachwytów nad dziełem Benjamina Mee. Mnie zupełnie książka nie przypadła do gustu; rozdźwięk między moimi oczekiwaniami, a rzeczywistością przypomina mi tu studiowanie psychologii - człowiek myśli, że dowie się fascynujących rzeczy o meandrach ludzkiej psychiki, a tymczasem wkuwa nudne teorie sprzed 100 lat.


Już od samego początku czegoś mi w Kupiliśmy zoo brakowało. Reguły pisania wymagają, aby każda historia miała swój wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Tymczasem czytając Kupiliśmy zoo czułam się jak wrzucona od razu w sam środek historii. W 2004 roku Benjamin Mee właśnie rozpoczął nowy etap w swoim życiu, przeprowadzając się ze swoją rodziną z Londynu na francuską prowincję. Wydawało się, że znalazł już swoje miejsce na ziemi. Aż tu nagle dowiaduje się, że w Anglii jest możliwość zakupu ogrodu zoologicznego i za namową swojego rodzeństwa postanawia zainwestować w to wszystkie rodzinne pieniądze. Ale co właściwie go do tego skłoniło? Dlaczego ktoś, kto dopiero co zaczął urządzać swój nowy dom, decyduje się zakupić podupadłe zoo? Dlaczego nie po prostu większy dom, jeśli w grę wchodziło lokum dla całej dużej rodziny? Czy w młodości marzył o tym, żeby pojechać do Afryki i założyć tam park safari? Czy interesował się zwierzętami? Czy chciał być bliżej natury? Czy po prostu dostrzegł w tym niezły pomysł na biznes? A samo zoo - dlaczego było na sprzedaż? Motywy zaangażowania się Mee w tak ryzykowne przedsięwzięcie pozostają dla mnie niejasne - autor pisze o tym tak, jakby chodziło o zwykły dom, czy firmę. A co na to jego żona, która w dodatku poważnie się rozchorowała? Dopiero gdzieś dalej, między wierszami dziennikarz przyznaje, że swojej decyzji nie konsultował z żoną...

Zdaję sobie sprawę, że aby zrealizować swój plan dziennikarz musiał pokonać wiele trudności, związanych z modernizacją zoo i doprowadzeniem go do stanu, w którym ponownie można go było otworzyć dla zwiedzających. Tym bardziej, że w kwestiach tych był kompletnym laikiem. Oczywiście wymagało to zainwestowania bardzo dużych środków finansowych - z tego też względu Mee cały czas balansował na granicy wypłacalności. Na to nałożyła się tragedia związana z chorobą żony. Musiał to być trudny czas dla autora. Zapewne też napisanie o tym wszystkim książki było dla dziennikarza naturalną konsekwencją zdarzeń: sposobem i na uzyskanie dodatkowego dochodu, i na opisanie niezwykłej historii. Jednak jak dla mnie Mee po prostu zmarnował potencjał na naprawdę fajną książkę. Chodzi tu zarówno o dobór treści, jak i styl, w jakim została ona napisana. W Kupiliśmy zoo bardzo dużo miejsca zajmuje opis problemów finansowo-administracyjnych, m.in. kłopotów z pozyskaniem kredytu i odnowieniem licencji, problemów z bankami i urzędnikami. Z prawdziwym upodobaniem Mee pisze o wszelkich pracach remontowo-budowlanych na terenie zoo - nic dziwnego, skoro zawodowo zajmuje się on pisaniem artykułów o...majsterkowaniu. Można się z tych historii dowiedzieć na co trzeba zwrócić uwagę projektując zoo, choć Mee z równym zapałem pisze też o remoncie w domu, warsztacie, czy restauracji. Detaliczne opisy jaki i gdzie ktoś wbił słupek i jakim narzędziem doprowadzały mnie do szału. Podobnie zresztą jak i inne zbyt szczegółowe opisy mało ciekawych czynności lub zdarzeń, jak np. wywożenia śmieci. W Kupiliśmy zoo możemy również przeczytać o różnych teoriach dot. biofilii, ekosystemu, różnorodności biologicznej i roli ogrodów zoologicznych. Tylko samych zwierząt w tej książce jest jak na lekarstwo - kilka historyjek, gdzieś w tle, najwięcej Mee rozpisuje się o ucieczkach drapieżników i pogoni za nimi, bo to dosyć spektakularne. Co chwilę też znajduje się ktoś, kto doradza pozbyć się niewygodnego inwentarza (czyt. zabić): a to koczkodany są zbyt pospolite i nazbyt się rozmnożyły, a to tygrys jest za stary, a to ptactwo się za bardzo pęta po ogrodzie. Ja dziękuję, za takie zajmowanie się zwierzętami - całe szczęście, że te propozycje nie wychodziły od Mee i że dziennikarz zawsze bronił zwierząt. 

Moje odczucie jest takie, że autora bardziej interesują procesy i idee (co sam potwierdza, pisząc, że motywacją prowadzenia zoo była dla niego możliwość prowadzenia badań i publikowania artykułów naukowych), niż żywe zwierzęta. Benjamin Mee pisze o swoim zoo jak o przedsięwzięciu biznesowym (jakim zresztą jest), pełno tu nic nie znaczących sformułowań jakby wyjętych z jakiegoś oficjalnego przemówienia: biznesplan, stawianie czoła ogromnemu wyzwaniu, tożsamość i etos (kiedy mowa o nazwie dla ogrodu), optymalizacja zysku, minimalizacja ryzyka, całościowa analiza sytuacji. I tak przez całą książkę: sztywny, oficjalny język, jakbym czytała jakiś raport albo podręcznik zarządzania. To przeszkadzało mi najbardziej: jakoś trudno było mi się doszukać humoru, czy nadmiaru wzruszeń, o których mowa jest w oficjalnym opisie książki. Najcieplejsze fragmenty, co jest oczywiste, są poświęcone żonie dziennikarza i jej walce z chorobą, tym niemniej w całej książce Mee niespecjalnie zwraca uwagę na swoją rodzinę - np. o dzieciach wspomina mimochodem. Najlepszym przykładem zarówno podejścia autora, jak i jego stylu jest fragment, w jakim Benjamin Mee podsumowuje książkę:
Większość czasu spędza się w tej pracy na zasadniczo nudnych, codziennych zajęciach związanych z dbaniem o infrastrukturę, rozwiązywaniem problemów personalnych i innych sprawach, jakich załatwiania nie da się uniknąć w żadnej firmie świadczącej usługi dla ludności. Od czasu do czasu da się jednak pobyć ze zwierzętami albo zrobić coś, co istotnie wpłynie na ich życie. A przecież o to właśnie chodzi.
Oklaski!

Kupiliśmy zoo może - podobnie jak Podręcznik prowadzenia nowoczesnego zoo, obśmiany przez autora - uśpić czytelnika pod koniec pracowitego dnia. Mee pewnie dokonał szalonej rzeczy, jaką było uratowanie zoo w Dartmoor, chwała mu też za miłość do zwierząt, która przebija spod tej całej sterty komunałów, w jakie obfituje książka. Zdecydowanie jednak nie ma talentu pisarskiego, daru opowiadania. Jego styl jest ciężki, najciekawszą historię potrafił zmienić w nudne sprawozdanie - co dziwi, skoro gość zawodowo para się dziennikarstwem... Na pochwałę zasługuje jedynie szata graficzna książki i zdjęcia w niej zamieszczone. 

Moja ocena: 3,5/6

Benjamin Mee, Kupiliśmy zoo, Wyd. W.A.B., Warszawa 2011

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później