Sieroty z Davenport
Nawet pomijając kwestię inteligencji, szokuje mnie to, że ludzie mieniący się psychologami uważali, że dziecko może się obejść bez troski i miłości, czy też dziwiło ich, że człowiek potrzebuje powyższych do prawidłowego rozwoju. Podczas gdy pisali już o tym dawni filozofowie, ba, wie to każdy normalny człowiek i nie trzeba do tego skomplikowanych eksperymentów (jakie robiono nota bene na biednych małpkach). Do licha, w końcu jesteśmy gatunkiem społecznym. Może by nie dziwiło to w wieku np. X, tymczasem na początku XX wieku do wychowywania dzieci owi “specjaliści” podchodzili jak do hodowli zwierząt, a w ośrodkach dla małych dzieci panowała atmosfera jak w koszarach. Jak te dzieci w takich warunkach miały się czegokolwiek nauczyć?
Dzieciom, nazywanym teraz pensjonariuszami, codziennie zakładano losowe ubrania z piętrzących się na podłodze stosów. Nigdzie nie chodziły, niczego nie posiadały, a jeśli nauczyły się czegoś samodzielnie, nie miały komu o tym powiedzieć. (...) instytucjonalny reżim oznaczał, że dzieci chodziły na posiłki i wszędzie indziej w dwóch prostych szeregach. Nie tolerowano hałasu, a opiekunki niechętnie pozwalały na rozmowy i zadawanie pytań.
Psychologia 100 lat temu, usilnie pragnęła stać się szanowaną dziedziną, a drogę do tego widziała w próbach zmierzenia i zważenia różnych ludzkich cech oraz arbitralnie głoszonych teoriach na ten temat. Przodowali w tym Amerykanie. Niestety wygląda to tak, jakby ta “nauka” zamiast pomagać ludziom się rozwijać, cofała ją, odcinając od natury i od własnych korzeni. I przyznaję, że czytając takie rzeczy, o historii psychologii, mam coraz mniejsze poważanie dla tej dyscypliny, skoro dowiaduję się, że teorie dotyczące ludzkiego zachowania powstały z niczego, często służyły one jakimś celom politycznym czy gospodarczym (zatrzymanie fali migrantów, udowadniania gorszości jakiejś grupy ludzi, np. czarnych czy kobiet, albo przekonania ludzi do podporządkowania się kapitalistycznym regułom), a wykazywanie ich błędności spotykało się nie raz z zażartym oporem grona szanownych naukowców, broniących własnego ego. Rzecz jasna najwięcej na temat wychowywania dzieci mieli do powiedzenia - jak zwykle - faceci. Także poziom “debaty” w tym środowisku, opisanej w reportażu, szokuje, skoro opierała się ona o manipulacje, naciąganie, przeinaczanie faktów i obrażanie interlokutorów. I to wszystko przy braku dowodów na poparcie własnych teorii (tych, że poziom IQ zależy tylko od genów); co więcej Brookwood wyraźnie stwierdza, że psychologowie głoszący tę teorię byli oderwani od rzeczywistości, także w tym aspekcie, że nie znali najnowszych ustaleń naukowców z pokrewnych dziedzin: biologii, medycyny, a które stały w opozycji do bzdur o dziedzicznym IQ. A mimo to ta koncepcja wygrała na długie lata. Ciekawe, że o nie uczy się o tym na psychologii...
Myślę sobie też, ile błędnych idei szerzyło się i silnie trzymało (i nadal tak jest), mimo tego, że są dla ludzi szkodliwe. I dziś podobnie wielu wierzy w to, że “bieda to stan umysłu”, (biedni są sami sobie winni, bo są z urodzenia głupi i leniwi), czym usprawiedliwia się przywileje, jakimi cieszą się bogacze… Za to bogaci z urodzenia są mądrzy i lepsi od pospólstwa, a zatem predestynowani do władzy i posiadania. Przyjęcie, że bieda, czy kiepskie warunki życia, zwłaszcza w dzieciństwie, nie mają żadnego wpływu na rozwój człowieka legitymizuje zatem ucisk biednych przez bogatych. Ten dyskurs merytokracji służy temu, aby „zwycięzcy dzisiejszej gospodarki mogli usprawiedliwić dowolny poziom nierówności, a przy tym zrzucać winę na przegranych, oskarżając ich o brak talentu, cnoty i pracowitości - pisze Thomas Piketty. Skutkiem tego jest gniew przegranych i popularność populistycznych narracji, co znowu jest zrzucane na karb głupoty czy braków w wykształceniu. Wreszcie ile było takich historii, kiedy to słuszna z kolei i udowodniona naukowo teoria nie mogła się przez lata przebić z powodu oporu ludzi, mentalu, lub niezgodności z panującym klimatem polityczno-ideologicznym? Gdyż przeważnie ma to źródła ideologiczno-religijne - raczej nie
słyszałam, żeby matematycy, czy fizycy negowali to, co zostało naukowo
udowodnione. Weźmy chociażby opór lekarzy przeciwko antyseptyce. Można się tu zastanawiać, co ludzie za 100 lat będą myśleć o nas dziś, negujących zmiany klimatyczne, mimo tylu dowodów, jakie na nie dostarcza nauka.
No i ta historia mogłaby obracać się wokół takich dylematów, ale zamiast tego autorka koncentruje się na opisie pracy badaczy, ich teorii, napisanych raportów, spotkaniach w ramach różnych zjazdów i komitetów. Pojawia się w tej książce mnóstwo nazwisk, w efekcie czego trudno zorientować się kto jest kto. Zamiast pisać o tytułowych dzieciach autorka przedstawia życiorysy psychologów; badania, które doprowadziły do odkrycia, że na inteligencję wpływa środowisko opisane są w suchy, monotonny sposób, a dzieci są nazywane "przypadkami". Brakuje nawet szczegółów tego 'zażartego sporu", toczonego przez dwie frakcje psychologów, bo autorka pisze tylko, że badacze z Iowa spotkali się z ostrą krytyką, polemikami - ale ich przykładów brak. O eugenice też jest niewiele i znowu sprowadzone do opisu tego, jak ta teoria powstała i życiorysu jej twórcy, a niewiele o skutkach jej propagowania. Moim zdaniem autorka "położyła" w ten sposób ten arcyciekawy temat - praca nudna i teoretyczna.
Gatunek: reportaż historyczny







Komentarze
Prześlij komentarz