Sieroty z Davenport

Sprawa sporu czy inteligencja jest dziedziczna (i niezmienna), czy też wpływa na nią środowisko/wychowanie - rozpaliła 100 lat temu środowisko amerykańskich psychologów. To, jak do tego podeszło to środowisko, a o czym opowiedziano w tym reportażu jest szokujące z kilku powodów. Raz z uwagi na konsekwencje wiary w niezmienność IQ (rozwój eugeniki), dwa z uwagi na traktowanie dzieci - i eksperymentowanie na nich, a trzy, postawę psychologów typu "jeśli fakty nie pasują do teorii, tym gorzej dla faktów", która powinna być obca ludziom nauki. Podejście do odkryć badaczy z Iowa, że środowisko wpływa na rozwój umysłowy dzieci, na zasadzie było takie: “to niemożliwe, bo przeczy ogólnie przyjętym teoriom na ten temat”. Ale skąd wzięły się te teorie? Otóż były to jakieś teorie, powstałe przy biurku jakiegoś “naukowca”, nie poparte żadnymi dowodami. Przecież działo się to w czasach, kiedy ludzie nie wiedzieli prawie nic o genetyce i dziedziczeniu, ani też nie było sensownej definicji inteligencji.

Nawet pomijając kwestię inteligencji, szokuje mnie to, że ludzie mieniący się psychologami uważali, że dziecko może się obejść bez troski i miłości, czy też dziwiło ich, że człowiek potrzebuje powyższych do prawidłowego rozwoju. Podczas gdy pisali już o tym dawni filozofowie, ba, wie to każdy normalny człowiek i nie trzeba do tego skomplikowanych eksperymentów (jakie robiono nota bene na biednych małpkach). Do licha, w końcu jesteśmy gatunkiem społecznym. Może by nie dziwiło to w wieku np. X, tymczasem na początku XX wieku do wychowywania dzieci owi “specjaliści” podchodzili jak do hodowli zwierząt, a w ośrodkach dla małych dzieci panowała atmosfera jak w koszarach. Jak te dzieci w takich warunkach miały się czegokolwiek nauczyć? 

Dzieciom, nazywanym teraz pensjonariuszami, codziennie zakładano losowe ubrania z piętrzących się na podłodze stosów. Nigdzie nie chodziły, niczego nie posiadały, a jeśli nauczyły się czegoś samodzielnie, nie miały komu o tym powiedzieć. (...) instytucjonalny reżim oznaczał, że dzieci chodziły na posiłki i wszędzie indziej w dwóch prostych szeregach. Nie tolerowano hałasu, a opiekunki niechętnie pozwalały na rozmowy i zadawanie pytań
Takie ośrodki, jak ten opisany w książce działały zatem jak samosprawdzające się przepowiednie, produkując “imbecyli” (słowa uznawane dziś za obraźliwe, w rodzaju “kretyn”, czy “imbecyl” były wtedy normalnie używane w odniesieniu do tych dzieci, i nie tylko). Czym w ogóle jest inteligencja (do dziś się na ten temat spieramy, a stare testy są wrzucane do lamusa) i jak w ogóle mierzono ten “poziom inteligencji” u niemowląt? Trzeba tu wspomnieć, że test na inteligencję, jakim zaczęli posługiwać się wtedy Amerykanie, został zaadaptowany z testu francuskiego psychologa Alfreda Bineta, który to stanowczo odciął się od literalnego mierzenia nim umysłowych zdolności ludzi. Amerykanie zbyli to milczeniem. 

Psychologia 100 lat temu, usilnie pragnęła stać się szanowaną dziedziną, a drogę do tego widziała w próbach zmierzenia i zważenia różnych ludzkich cech oraz arbitralnie głoszonych teoriach na ten temat. Przodowali w tym Amerykanie. Niestety wygląda to tak, jakby ta “nauka” zamiast pomagać ludziom się rozwijać, cofała ją, odcinając od natury i od własnych korzeni. I przyznaję, że czytając takie rzeczy, o historii psychologii, mam coraz mniejsze poważanie dla tej dyscypliny, skoro dowiaduję się, że teorie dotyczące ludzkiego zachowania powstały z niczego, często służyły one jakimś celom politycznym czy gospodarczym (zatrzymanie fali migrantów, udowadniania gorszości jakiejś grupy ludzi, np. czarnych czy kobiet, albo przekonania ludzi do podporządkowania się kapitalistycznym regułom), a wykazywanie ich błędności spotykało się nie raz z zażartym oporem grona szanownych naukowców, broniących własnego ego. Rzecz jasna najwięcej na temat wychowywania dzieci mieli do powiedzenia - jak zwykle - faceci. Także poziom “debaty” w tym środowisku, opisanej w reportażu, szokuje, skoro opierała się ona o manipulacje, naciąganie, przeinaczanie faktów i obrażanie interlokutorów. I to wszystko przy braku dowodów na poparcie własnych teorii (tych, że poziom IQ zależy tylko od genów); co więcej Brookwood wyraźnie stwierdza, że psychologowie głoszący tę teorię byli oderwani od rzeczywistości, także w tym aspekcie, że nie znali najnowszych ustaleń naukowców z pokrewnych dziedzin: biologii, medycyny, a które stały w opozycji do bzdur o dziedzicznym IQ. A mimo to ta koncepcja wygrała na długie lata. Ciekawe, że o nie uczy się o tym na psychologii...  

Myślę sobie też, ile błędnych idei szerzyło się i silnie trzymało (i nadal tak jest), mimo tego, że są dla ludzi szkodliwe. I dziś podobnie wielu wierzy w to, że “bieda to stan umysłu”, (biedni są sami sobie winni, bo są z urodzenia głupi i leniwi), czym usprawiedliwia się przywileje, jakimi cieszą się bogacze… Za to bogaci z urodzenia są mądrzy i lepsi od pospólstwa, a zatem predestynowani do władzy i posiadania. Przyjęcie, że bieda, czy kiepskie warunki życia, zwłaszcza w dzieciństwie, nie mają żadnego wpływu na rozwój człowieka legitymizuje zatem ucisk biednych przez bogatych. Ten dyskurs merytokracji służy temu, aby „zwycięzcy dzisiejszej gospodarki mogli usprawiedliwić dowolny poziom nierówności, a przy tym zrzucać winę na przegranych, oskarżając ich o brak talentu, cnoty i pracowitości - pisze Thomas Piketty. Skutkiem tego jest gniew przegranych i popularność populistycznych narracji, co znowu jest zrzucane na karb głupoty czy braków w wykształceniu. Wreszcie ile było takich historii, kiedy to słuszna z kolei i udowodniona naukowo teoria nie mogła się przez lata przebić z powodu oporu ludzi, mentalu, lub niezgodności z panującym klimatem polityczno-ideologicznym? Gdyż przeważnie ma to źródła ideologiczno-religijne - raczej nie słyszałam, żeby matematycy, czy fizycy negowali to, co zostało naukowo udowodnione. Weźmy chociażby opór lekarzy przeciwko antyseptyce. Można się tu zastanawiać, co ludzie za 100 lat będą myśleć o nas dziś, negujących zmiany klimatyczne, mimo tylu dowodów, jakie na nie dostarcza nauka. 

No i ta historia mogłaby obracać się wokół takich dylematów, ale zamiast tego autorka koncentruje się na opisie pracy badaczy, ich teorii, napisanych raportów, spotkaniach w ramach różnych zjazdów i komitetów. Pojawia się w tej książce mnóstwo nazwisk, w efekcie czego trudno zorientować się kto jest kto. Zamiast pisać o tytułowych dzieciach autorka przedstawia życiorysy psychologów; badania, które doprowadziły do odkrycia, że na inteligencję wpływa środowisko opisane są w suchy, monotonny sposób, a dzieci są nazywane "przypadkami". Brakuje nawet szczegółów tego 'zażartego sporu", toczonego przez dwie frakcje psychologów, bo autorka pisze tylko, że badacze z Iowa spotkali się z ostrą krytyką, polemikami - ale ich przykładów brak. O eugenice też jest niewiele i znowu sprowadzone do opisu tego, jak ta teoria powstała i życiorysu jej twórcy, a niewiele o skutkach jej propagowania. Moim zdaniem autorka "położyła" w ten sposób ten arcyciekawy temat - praca nudna i teoretyczna.

Metryczka: 
Gatunek: reportaż historyczny
Główny temat: badania nad poziomem inteligencji 
Miejsce akcji: Ameryka 
Czas akcji: początek - I połowa XX wieku
Ilość stron: 428
Moja ocena: 3,5/6 
 
Marylin Brookwood, Sieroty z Davenport, Wydawnictwo ArtRage, 2024


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później