Był kiedyś taki film Ukryte pragnienia Bernardo Bertolucciego – upalne lato, grupa przyjaciół/znajomych spędza leniwe wakacje w toskańskiej posiadłości. Pod skórą buzuje żar, skrywane namiętności…  Znaki zodiaku od razu skojarzyły mi się z tym filmem. Wakacje w Toskanii to zresztą wakacyjny ideał – przynajmniej mój - i pomyślałam sobie, że koniecznie muszę przeczytać tę książkę jeszcze tego lata.

Temperatura panująca w Znakach zodiaku jest jednak o wiele niższa, niż w Ukrytych pragnieniach. Być może nie to pokolenie, co kiedyś, a być może temperament polski, nie włoski, czy francuski… Książka jest bardzo kameralna, jej bohaterami są ludzie z pokolenia millenialsów, a zatem ci, którzy beztroską młodość z jej złudzeniami mają już za sobą i muszą mierzyć się z pierwszym kryzysem wieku średniego. I jak pada w powieści: problem z wakacjami polega na tym, że przywozisz na nie samego siebie, a więc twoja depresja, lęki, niska samoocena czy kryzys w związku nie znikają magicznie w pięknych okolicznościach przyrody. Wręcz przeciwnie – jeśli jesteś niepogodzony z samym sobą, nadal przeżywasz swoje problemy, a do tego piękne okoliczności przyrody i piękni ludzie mogą dodatkowo irytować. Pewnie też dlatego, że twoje życie wydaje ci się w porównaniu z tym okropnie nijakie, miałkie. I wszystko to tutaj jest. Bohaterowie nie potrafią się wyluzować, poczuć tego wakacyjnego i toskańskiego klimatu. No i nie wiem do końca, ile z tego kryzysu przywiezionego z Polski, a ile typowo polskiego malkontenctwa, takiego, co to nie podoba mu się nawet, że słońce świeci, szumi morze (nie w Toskanii, ale w przenośni) i serwują pyszne jedzenie. A może to po prostu ludzkie jest: że nie umiemy się cieszyć daną chwilą, teraźniejszością, tym, co piękne, tylko zawsze szukamy dziury w całym, biadolimy że jest za ładnie/za brzydko/za nudno/za dużo się dzieje/za gorąco/za zimno… skreśl niepotrzebne…

Ta książka jest i oryginalna i nieoryginalna. Oryginalna, bo autor parodiuje niejako te wszystkie modne ostatnimi laty w polskiej literaturze motywy: trudne i biedne dzieciństwo, alkoholizm, dziedziczona trauma, chłopskie pochodzenie oczywiście (od razu pomyślałam sobie o powieści Wioletty Grzegorzewskiej) – gdy tymczasem kolejne pokolenia są już mile świetlne od tego typu rzeczywistości. A nieoryginalna? Bo ja już to wszystko gdzieś czytałam (sporo tu zapożyczeń/inspiracji, do których zresztą autor się przyznaje). Większość tych tekstów czy przeżyć bohaterów to klisze, to, co przerabia większość osób na pewnym etapie życia. Kryzys tożsamości, wypalenie zawodowe, zastanawianie się po co to wszystko, co dalej i w ogóle dlaczego tak mało osiągnęłam w życiu… Sama nieraz miałam takie myśli jak bohaterowie. Na przykład, będąc we Włoszech zastanawiałam się, jak to jest żyć w otoczeniu takiego piękna, i dlaczego jedni mają tyle szczęścia, żeby się tam urodzić, a inni nie, bo urodzili się np. w takiej szaroburej Polsce. I czy można w ogóle być nieszczęśliwym we Włoszech (można, na co wskazują teksty Paolo Giordano czy Gianfranco Calligarich). Albo to, jak Ida pisze o porach roku i o tym, jak zimą bycie smutną i zmęczoną uchodzi na sucho – wbrew pozorom trudniej jest latem, kiedy świat każe nam tak agresywnie się cieszyć. Doskonale to znam. Ta gorączka urlopowa, bo koniecznie trzeba coś robić, gdzieś jechać, coś organizować, zwiedzać, podczas kiedy ja marzę tylko o tym, żeby się gdzieś walnąć z książką i mieć spokój. A jeszcze dziś spotęgowane jest to presją mediów społecznościowych, że wszystko musi być super, hiper, naj, aktywnie, oryginalnie, i trzeba ciągle zapieprzać jak mały samochodzik. Nowoczesne technologie przeszkadzają nam w przeżywaniu wakacji, byciu z innymi "tu i teraz" i zapomnieniu o naszych problemach. Zamiast odpoczynku jesteśmy cały czas zestresowani, cały czas w trybie "gotowości"... Utkwił mi też w głowie fragment, kiedy bohater zastanawia się jak to będzie, jak zetki wejdą w wiek dojrzały, utracą ten elixir młodości i to z nich będą śmiać się młodsi – nieuchronna kolej rzeczy, ale zarazem brzmi to dość niepokojąco:  

Nie mogę się doczekać, aż do głosu dojdzie kolejne, by zetów tez dopadł ten egzystencjalny strach i niepokój o status. Nie mogę się doczekać, aż kolejne pokolenie znajdzie dowody na to, że zetki też są śmieszne. Kiedy ich też przestanie chronić pancerz młodości, tak jak nas przestał. (…) A potem społeczeństwo całkiem się zestarzeje i nagle to, co kolejni młodzi będą mieli do powiedzenia, przestanie mieć znaczenie. Będzie ich tak mało w porównaniu z nami, starymi, że ich trendy, mody i potrzeby wreszcie nie będą nadawały tonu.

A, jeszcze Znaki zodiaku to takie polskie Yellowface z pokazaniem kulis działania polskiego rynku literackiego (wszyscy wiecznie są niezadowoleni, a czytelników przybywa znacznie wolniej, niż piszących – co jest zgodne i z moimi obserwacjami) i lekką aferką wokół pisarza koloryzującego swoje wspomnienia z dzieciństwa. Ah te ciągłe dramy, które obchodzą tylko bańkę bookmediów…

Tyle moich myśli nieuczesanych na temat tej powieści – nowelki raczej, jak dla mnie. Wszystko tu jest, ale jakby za mało – autor podrzuca ciekawe wątki, ale nie są one zbyt rozbudowane, powieść kończy się zbyt szybko. Przerost promocji nad treścią ;) Książka wystarczająco lekka, by zabrać ją na plażę lub w inny urlopowy plener, a zarazem wystarczająco lotna, by nie mieć poczucia zmarnowanego na jej lekturze czasu. Przeczytacie ją w jedno popołudnie. 

Pół punktu dodaję za cudowną okładkę, która wzbudziła u mnie miłość od pierwszego wejrzenia.

Metryczka:
Gatunek: powieść współczesna
Główni bohaterowie: Max, Ida
Miejsce akcji: Włochy/Toskania
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 220
Moja ocena: 4,5/6
 
Maciej Marcisz, Znaki zodiaku, Wydawnictwo W.A.B., 2024

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później