Śpiew ptasich serc

Śpiew ptasich serc to taka powieść, której powinnam nie lubić. Bo mocno statyczna, skupiona jest ona na detalach dnia codziennego, także za niuansach relacji międzyludzkich. Narratorka próbując zrozumieć to, co się wokół niej dzieje, bardzo mocno wszystko analizuje, zatrzymując wydarzenia w kadrze. Przygląda się im przez lupę. Także sobie. Dzieje się tu niewiele, nie ma de facto fabuły: małe miasteczko, Sunday chodzi do pracy i zajmuje się córką Dolly, prowadząc bardzo nudne życie, kiedy w to życie wkraczają nagle sąsiedzi z innego świata można by powiedzieć. Z wielkiego miasta, z Londynu. Są bogaci, z klasą, wyluzowani i nowocześni. Wciągają Sunday oraz jej córkę w swoją orbitę – te dwie „pary” odwiedzają się teraz wzajemnie, spędzają czas na kolacjach, dobrze się bawią. Czytając to miałam tutaj przebłyski skojarzeń, brzmiało to dla mnie dość znajomo, trochę Wielkiego Gatsby’ego, a trochę Ukrytych pragnień; czuć tu ten podskórny niepokój, przyciąganie blichtru do którego Sunday i Dolly lecą jak ćmy do światła; nowi znajomi, wydający się tacy cool, a my zupełnie nie przeczuwamy zbliżającej się katastrofy… 

To się dzieje jakimś kosztem, matko, zawsze wychodzę z siebie jakimś kosztem, a ponoszę go ja

W gruncie rzeczy ta powieść wcale nie jest taka wakacyjna, zwodzą te sycylijskie legendy, a całość dzieje się w Anglii. Nie jest też lekka, choć napisane jest to w pozornie lekki sposób, narratorka sprawia wrażenie, jakby się nie przejmowała się zbytnio tym, co się dzieje. Tak naprawdę ta mocno introspektywna powieść niesie spory ciężar emocjonalny. Opowiada ona bowiem o bolesnych doświadczeniach bycia odrzuconym, z punktu widzenia osoby w spektrum autyzmu. Diagnoza ta nie występuje w powieści wprost, czytamy o tym w opisie, lecz z zachowania bohaterki-narratorki i tego, co pisze ona o sobie, można wywnioskować, iż  nie jest ona „normalną” osobą. To różne dziwactwa, nadwrażliwość na bodźce (dźwięki, światło, kolory), nadmierne koncentrowanie się na szczegółach, a przede wszystkim nieporadność w relacjach międzyludzkich. Żeby sobie z tym jakoś poradzić, posiłkuje się książkami, poradnikami, które zastępują jej to, co inni ludzie robią naturalnie – czytanie sygnałów niewerbalnych, dostosowywanie się do nastrojów innych, zachowywanie się zgodnie z przyjętymi konwencjami. Sunday nie chce odstawać, wcale nie zamyka się w swoim świecie. Udaje jej się prowadzić „normalne” życie – pracuje, ma córkę, jakieś tam relacje społeczne w swoim otoczeniu. Jaką płaci za to cenę? Żyje bardzo skromnie, gdyż jej zaburzenie uniemożliwiło jej zdobycie wykształcenia, a co za tym idzie dobrej pracy, zresztą możliwości zarobkowania i tak miałaby ograniczone, z uwagi na powyższe. To cały czas życie z myślą o spełnianiu oczekiwań innych, o dostosowywaniu się do innych. Mimo to kobieta i tak doświadcza wykluczenia. Nie ma zbyt wiele wsparcia ze strony innych. Pewnie, ze swoimi słabościami trzeba walczyć, lecz byłoby milej, gdyby inni w tym pomagali, wspierali, a nie tylko krytykowali i oceniali. Jest w Śpiewie taki fragment, kiedy narratorka mówi, że każdy przecież ma jakieś dziwactwa, a mimo tego ludzie się takimi kochają. Tak, ale pod warunkiem, że to dziwactwo jest akceptowane – a w przypadku Sunday takiej akceptacji nie ma. I tak traktują Sunday nawet najbliżsi, co w tej powieści jest wyjątkowo smutne i łamiące serce. Bo jeśli odwracają się od nas nawet rodzice, czy własne dziecko, to na co możemy liczyć?

Wyobrażam sobie, że w tamtych czasach – lata 80-te – miano bardzo ograniczone pojęcie odnośnie różnych zaburzeń psychologicznych i neurologicznych, takich jak autyzm. Pojęcie neurotypu, neuroróżnorodności i spektrum autyzmu pojawiły się bardzo niedawno. Przedtem autyzm to był ktoś (na ogół płci męskiej), kto żył totalnie w swoim świecie, z kim nie było kontaktu i kto wymagał całodobowej opieki. A tu widzimy, że Sunday funkcjonuje w miarę normalnie. Dla takich osób rozszerzono pojęcie autyzmu, po drodze jeszcze był Asperger – ale kiedyś takie osoby po prostu postrzegano jako dziwaków, którzy celowo się tak zachowują. Jak zarzuca Sunday jej matka: Myślała, że moja odmienność to celowa poza, że swoją pełną rezerwy robię jej na złość. Jakbym w głębi duszy (…) znała wszystkie tajemnice komunikacji, tylko przebiegle stroniła od tej wiedzy. W pewnym stopniu identyfikowałam się z bohaterką i rozumiałam, przez co przechodzi. Być może porównanie jest nieadekwatne, ale jako osoba mocno introwertyczna też doświadczałam (i doświadczam) tego, co Sunday: tej dezaprobaty społecznej, wytykania, że coś jest ze mną nie tak i pretensji (nawet jeśli nie wyrażonych wprost), że jestem jakaś tam - przypisywania mi negatywnych cech, zgodnie z wyobrażeniami ludzi na mój temat, nie mających nic wspólnego z prawdziwą mną. A za tym idzie odrzucenie. Kobiety i w tej "konkurencji" mają gorzej – to, co jeszcze jest akceptowalne u mężczyzn, u kobiet jest niewybaczalne. Wychowywane do tego, by być miłą i nawiązywać relacje, po prostu nie mają prawa do bycia chłodną, czy zdystansowaną. Kobiety, przypisane do życia rodzinnego, co do zasady muszą być bardziej społeczne, niż mężczyźni.

Jak bardzo zazdroszczę tym, oh jak im zazdroszczę, którzy przez życie idą myśląc, że świat należy do nich, brylują wśród ludzi, roztaczają swój czar, tryskają energią i w mig zjednują sobie innych. Przychodzi im to bez wysiłku, nic to, że często jest to bardzo powierzchowne. I nie muszą się tłumaczyć czemu są tacy, jacy są. Jak w pewnym momencie mówi Dolly do matki: to jest takie zajebiście łatwe, a ty nawet tego nie umiesz. Dla ciebie to jest takie trudne! Taaa, łatwe dla kogoś, kto ma „ptasią” naturę. Równie dobrze fizyk mógłby mieć pretensje do humanisty, że ten ni w ząb nie rozumie jego wywodów, a przecież to jest takie łatwe… Tak, ekstrawertyków jest łatwo lubić i kochać, doskonale to rozumiem, sama temu ulegam. I gdybym mogła wybierać, to też oczywiście chciałabym być ekstrawertyczna i otwarta w stosunku do ludzi:

Gdyby wybór był mi dany, chętnie bym się poświeciła i wybrała tę płynącą z trzewi ekstazę właściwą każdemu, kto posiadł sztukę społecznych interakcji i ulotnych rozmów.Miałam nadzieję, że Vita ma świadomość, że wygrała los na loterii, i że to docenia. Tyle, że ona, podobnie jak Dolly i Rollo, nie musiała szczególnie rezygnować z siebie, by zasłużyć na miłość.
Zasłużyć na miłość. Życie nie jest sprawiedliwe, jedni to mają – i jest im łatwiej, inni – nie. Prawda jest taka, że Sunday, niezależnie od tego, jak bardzo by się starała i jaką cenę, by za to płaciła – i tak to niewiele da. Jej wysiłki będą odbierane jako coś sztucznego. Nigdy nie będzie tak lubiana jak ludzie, którym nawiązywanie relacji przychodzi bez wysiłku, bo dostali taki dar „od Boga”. Też nie dziwię się Sunday, która uległa urokowi Vity, zwłaszcza, że Vita okazała Sunday niebywałą życzliwość, zdając się w ogóle nie przejmować jej innością. Można się na to łatwo nabrać. Próbując zrozumieć tytułowe porównanie: Vita jest kolorowa jak rajski ptak i jak ten ptak szczebiocząca, lekka, wolna i beztroska. I łatwo przelatuje z gałęzi na gałąź… Choć mnie akurat Vita bardziej niż z ptakiem, kojarzy się z wodą w potoku: przepływającą przez palce, trudno uchwytną, mieniącą się w słońcu, zachwycającą swoją swobodą. a pod spodem zdradliwa toń. Może wciągnąć w jakiś niebezpieczny wir, albo spowodować, że poślizgniemy się i skręcimy nogę. Jeśli już śpiew, to raczej syreni, a nie ptasi. Zwodniczy. Brawo za tę kreację. Ale i tak to, co najbardziej boli w tej powieści, to zachowanie córki wobec matki. Można się tylko domyślać, jakim trudnym doświadczeniem dla osoby typu Sunday jest macierzyństwo. Mimo to Sunday oddaje swojej córce wszystko, co ma. Nastolatki są trudne, wiadomo, starają się też odciąć od rodziców, normalne. Ale Dolly jest po prostu okrutna. Miłość matki za to jest bezwarunkowa.

Tego typu książki uwrażliwiają, pozwalając wejść w skórę innych. W normalnym życiu, od osoby neuroatypowej raczej nie usłyszymy o jej emocjach i myślach, rozłożonych tak na czynniki pierwsze, jak czyni to Viktoria Lloyd-Barlow. Dobrze, że dziś się o tym mówi, zwraca uwagę, zachęca do akceptacji. Jesteśmy różni, nie każdy ma cechy społecznie pożądane, ale każdy ma prawo być sobą. I każdy potrzebuje innych. Świat byłby lepszy, gdyby ludzie umieli wydobywać z innych te lepsze cechy, zamiast skupiać się na krytykowaniu i ocenianiu, często bardzo powierzchownym. Choć z drugiej strony smutne to jest, że potrzebujemy diagnozy lekarskiej, by być zaakceptowanym, jako tego wytłumaczenia niejako, że to, jacy jesteśmy nie jest naszą winą, albo wyborem. Nie lubię też takiego zakłamywania rzeczywistości, z jaką często mamy teraz do czynienia, że wmawianie sobie, że neuroróżnorodność to jakaś „supermoc”. No ja dziękuję za taką moc. 

Całość jest bardzo smutna. To nie jest opowieść w stylu kina familijnego, gdzie w oschłym i niemiłym bohaterze na końcu zawsze odkrywane jest dobre serce. Sunday nie użala się nad sobą, a jej cierpliwość i wyrozumiałość w stosunku do innych, w tym tych, którzy źle ją potraktowali, wydaje się być iście anielska. Mimo, że całość Śpiewu ptasich serc kręci się wokół trudności, jakich doświadcza bohaterka, to jest to raczej cicha desperacja, przepięknie ujęta w słowa. Więc płynie sobie ta powieść, spokojnie, nie wadząc nikomu, a na końcu lamie ci serce. 

Metryczka:
Gatunek: powieść współczesna
Główna bohaterka: Sunday
Miejsce akcji: Wielka Brytania
Czas akcji: lata 80-te XX wieku
Ilość stron: 352
Moja ocena: 5,5/6
 
Viktoria Lloyd-Barlow, Śpiew ptasich serc, Wydawnictwo Fame-Art, 2024

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później