Miało być "lekko i przyjemnie, a było nudno i plastikowo. Tak właśnie to wygląda w przypadku poczytnych powieści Taylor Jenkins Reid; kiedyś czytałam jej Siedmiu mężów i niezbyt mi się ta książka podobała, ale stwierdziłam, że dam tej autorce drugą szansę. Nie wiem czemu zupełnie zapomniałam jak bardzo nudzą mnie historie o wszelakich imprezach, przyjęciach i balangach, z reguły sprowadzające się do tego, że ludzie piją, ćpają, gadają o niczym i demolują chatę. A w opisie Malibu płonie przecież stoi wyraźnie, że to tego typu powieść. I tu moje drugie “nie wiem”: nie wiem czemu ten opis opisuje powieść od końca…

W Malibu płonie poznajemy historię czwórki rodzeństwa surferów - dzieci słynnego piosenkarza. Są to bardzo młodzi ludzie, ale już zdołali się wybić i zarobić pieniądze - mimo bardzo trudnego startu. Zrobili więc błyskawiczną karierę (nad czym autorka się nie zatrzymuje - w jej relacji po prostu wystarczy być piękną/pięknym i pokazać się tu i ówdzie). I to w zasadzie tyle. Powieść nie stawia żadnego oporu w czytaniu, tym bardziej, że styl pani Reid jest prosty jak konstrukcja cepa, jest tu bardzo dużo dialogów, i to bardzo prostych, bez żadnej treści, a rozdziały króciutkie (co, jak wiadomo sprzyja szybkiemu czytaniu). Niestety ta szybkość czytania wcale nie jest tu zaletą - przez kolejne zdania się przelatuje i … no właśnie, miałam wrażenie, że ta treść przeze mnie przelatuje i nie zostawia żadnego śladu. Gdyby to był audiobook, to powiedziałabym: jednym uchem wpadło, drugim wypadło. Zupełnie się nie angażowałam w tę opowieść, banalne problemy bogatych i uprzywilejowanych mnie nie obchodziły, nawet biorąc pod uwagę, że ci młodzi ludzie byli w gruncie rzeczy bardzo normalni - jeszcze im woda sodowa do głowy nie uderzyła. Trochę ciekawsza była dla mnie część retrospekcyjna, o rodzicach i dzieciństwie Rivów, ale nawet tu, kiedy autorka stara się poruszyć jakieś trudniejsze tematy, typu trudne dzieciństwo - wywoływało to we mnie niewiele emocji. Nie czułam nawet klimatu słonecznej Kalifornii… Po prostu było w tym bardzo mało głębi, autorka bazuje na schematach fabularnych, główni bohaterowie też są przedstawieni w bardzo powierzchowny, mało ciekawy sposób. Najwięcej miejsca poświęcono tu najstarszej z rodzeństwa Ninie i o ile jej historia jeszcze jakoś się broni, o tyle o pozostałej trójce dostajemy tyle, co kot napłakał. Myślę poza tym, że pomysł, by o trudnych relacjach rodzinnych opowiedzieć poprzez pryzmat celebryckiego przyjęcia, jest zupełnie nietrafiony - tego typu zabawy co do zasady są przeciwieństwem głębi, służą zagłuszaniu emocji i problemów, a nie ich rozwiązywaniu - choć jasne, że jeśli już, to następuje to na zasadzie pokazówki, wielkiego “bum”. Czy tu nastąpiło tu takie bum?

Malibu płonie jest wg mnie pozbawione czaru, uroku osobistego i takiej iskry, która sprawia, że zapala się świat wyobraźni czytelnika. Można by było z tego ukręcić fajną obyczajową historię, gdyby nad tym trochę popracować, dodać niuansów, stylu, a nie tylko bazować na tym, że opowiada się o pięknych ludziach, celebrytach, włącznie z podawaniem nazw marek (ale Shalimar nie wiedzieć czemu małą literą). Paradoksalnie, mimo wszelkich starań autorki, to wcale nie była książka, której nie potrafiłabym odłożyć - a książka, do której lektury się zmuszałam (zwłaszcza ostatnie 100 stron, rozgrywające się w trakcie szumnie zapowiadanej imprezy). Jej lektura nie sprawiła mi żadnej przyjemności, o pożytku nie wspominając. To jest taki książkowy fast food moim zdaniem - instagramowa lektura do sfocenia, bo okładka piękna.

Metryczka:
Gatunek: powieść obyczajowa
Główni bohaterowie: Nina Riva i jej rodzeństwo
Miejsce akcji: Kalifornia/USA
Czas akcji: lata 50-80te XX wieku
Ilość stron: 376
Moja ocena: 3/6
 

Taylor Jenkins Reid, Malibu płonie, Wydawnictwo Czwarta Strona, 2022

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później