Taniec ze smokami
Dotarłam więc do ostatniej, jak dotąd,
części Pieśni Lodu i Ognia. Spotkania z nią stały się moim cowieczornym
rytuałem i będzie mi tego brakować, choć nie brak mi innych książek do
przeczytania. Choć dwie ostatnie części już mnie tak nie wciągnęły, to
uważam, że jest to jedna z najciekawszych rzeczy, jaką dane mi było
czytać. To takie książki, o których myślę, że chciałabym znów przeczytać
je po raz pierwszy, znowu być zaskakiwana i nie wiedzieć tego, co już
wiem.
Kiedy zaczynałam (stosunkowo niedawno) czytać cykl Pieśń Lodu i Ognia, byłam przekonana, że w Tańcu ze smokami,
po wielu perypetiach opisanych w poprzednich częściach, nastąpi jakieś
wielkie rozstrzygnięcie. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Jeśli Taniec ze smokami
jest preludium do nadchodzącego kolejnego starcia, to jest to bardzo,
bardzo długie preludium. Widzimy, że szala powoli przechyla się na
stronę Danaerys, ale to wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie.
Pierwsza część Tańca ze smokami jest częścią tak naprawdę równoległą do Uczty dla wron. Śledzimy w niej losy m.in. Tyriona, Jona Snow, Dany i Brana Starka. O ile Uczta dla wron
kojarzyła mi się z telenowelą, tak ta odsłona PLiO jest jak przewodnik
turystyczny. Martin, ze swadą oprowadza nas po lądach i morzach,
miastach – głownie Wschodu – ukazując ich wspaniałości, ale głównie
brud, smród, ubóstwo i coraz to nowe okrucieństwa. Z upodobaniem opisuje
szczegóły ubiorów, chorągwi, spożywanych posiłków… Z pewnością można
byłoby wydać jeszcze książkę kucharską, jako dodatek do sagi: Przepisy Starków i Lannisterów…
Akcji w zasadzie brak, smoków też brak, końca wędrówek naszych
bohaterów nie widać. W drugiej części pojawia się już prawie komplet
bohaterów, jednak nadal z naciskiem na losy Danaerys oraz to, co dzieje
się na Murze. Wydaje mi się, że druga część Tańca jest już
bardziej dynamiczna, akcja znowu nabiera rozpędu, a niektóre sceny
dorównują tym, które autor umieścił w trzech pierwszych – niezwykle
udanych - częściach sagi. Kłopot w tym, że są one przeplatane długaśnymi
fragmentami, w trakcie których niewiele się dzieje, a ilekroć zaczyna
dziać się coś ciekawego, kończy się rozdział. Zniecierpliwiony czytelnik
jest wtedy średnio zainteresowany kolejnym rozdziałem na zupełnie inny
temat. W dodatku zdarza się i tak, że dany wątek, zapowiadający się
całkiem obiecująco nie został przez autora pociągnięty dalej. Tu będzie
trochę spoilerów, bo inaczej nie da się tego wytłumaczyć.
Nie
nakreślono dalszych losów Davosa, który został wysłany na poszukiwania
Rickona – a mogłoby to być bardzo ciekawe. Nie wiadomo, co dzieje się z
Sansą i Petyrem Baelishem - zostawiliśmy ich w Uczcie dla wron również w
bardzo ciekawym momencie; czy ich plany się powiodły? Brienne i Jamie
przepadli gdzieś w dorzeczu, Sam Tarly zapadł się pod ziemię. Na dobrą
sprawę nie wiadomo też, co stało się ze Stannisem oraz bankierem z
Żelaznego Banku – a sprawa była rozwojowa.
Moje podejrzenie, że fabuła jest celowo
rozwlekana drobiazgowymi opisami jest spotęgowane wrażeniem, że losy
bohaterów są coraz mniej porywające, jakby autorowi kończył się na nie
koncept. Najbardziej nieudanym wątkiem jest wg mnie wątek Aryi – jej
opis pobytu w Braavos, zapoczątkowany w Uczcie dla wron, jest śmiertelnie nudny; na szczęście autor nie poświęca mu wiele uwagi. Rozczarowuje Tyrion: inteligentny i dowcipny w poprzednich częściach, w Tańcu zamienia się we własny cień, w każdym niemal zdaniu wspominając, jak zabił swojego ojca. Te całe wojny mnie nie interesują
– tak z kolei, cytując pewną czytelniczkę – mogłabym podsumować wątek
Dany. Przepychanki ze wschodnimi miastami, problemy z niewolnikami i
długie ustępy dotyczące formowania się kompanii najemników, którzy albo
przyjdą Dany z pomocą, albo nie… nudy. To wszystko ani na jotę nie
przybliża Dany do odzyskania tronu Westeros, choć dojrzewanie, rozwój
osobowości Dany, należy ocenić in plus. Podobnie zresztą Jona: staje się
on z konieczności dojrzałym, mądrym mężczyzną, nie obawiającym się
odważnych i kontrowersyjnych posunięć. Rzeczywiście, zakończenie Tańca
jest elektryzujące, typowo „martinowskie”, ale jakoś nie obawiam
specjalnie się o losy jednego z bohaterów, którego autor potraktował w
klasyczny dla siebie sposób, czyli bez litości, pałką przez łeb.
Wydaje się bowiem, że ulubionym elementem zaskoczenia, stosowanym przez
Martina jest już nie uśmiercanie bohaterów, ale wskrzeszanie umarłych. W
Tańcu ze smokami zmartwychwstały aż cztery osoby, nie
wspominając o Catelyn, której wątek jest dla mnie niezrozumiały.
Zaczynam się obawiać, że jak tak dalej pójdzie, z grobu wstanie Joffrey.
Wybaczcie te moje nieco zrzędliwe słowa. Taniec ze smokami
wciąż przecież zachwyca swoim rozmachem, wielowątkowością, celnie
zarysowanymi osobowościami występujących postaci. Stworzenie takiej
książki, wraz z tak szczegółowymi opisami z pewnością nie jest łatwe –
nic dziwnego, że na kolejne części trzeba tak długo czekać. Jednak choć
nie można odmówić Martinowi pochwał za stworzenie kolejnego tomu tego
epickiego dzieła, to zgadzam się z opinią większości, że Uczta dla wron i Taniec ze smokami
nie są już tak porywające jak trzy pierwsze części Pieśni Lodu i Ognia.
Za dużo słów, zbyt mało treści. Wiele szczegółów wcale nie wpływa na
dalszy bieg wydarzeń i można byłoby je spokojnie pominąć bez szkody dla
ogólnego konceptu książki. Czytając Taniec zaczęłam odczuwać
znużenie, jak wtedy, kiedy ogląda się kolejny sezon serialu, który
niegdyś był naszym ulubionym, a teraz oglądamy go już tylko z
przyzwyczajenia, bo przypomina on już tylko kręcenie się za własnym
ogonem. Już nie pochłaniałam go tak, jak poprzednie części, a ostatnie
100 stron wręcz przemęczyłam.
Patrząc całościowo można zauważyć, że
tak naprawdę opowiada przez Martina historia nie ma ani początku, ani
końca. To historia odwiecznych ludzkich konfliktów, w bardzo okrutnej i
burzliwej rzeczywistości. Martin pokazuje bogactwo osobowości, niestety z
naciskiem na wszelkie możliwe ludzkie przywary. Trudno w tym świecie
znaleźć kogoś po prostu sympatycznego lub dobrego – wszyscy cechują się
okrucieństwem, jeśli nie wrodzonym, to wyuczonym. Nie znają wybaczenia,
ani zapomnienia, jest tylko zemsta, i tak spirala przemocy się ciągle
nakręca. Nic się nie kończy na zdobyciu tronu, czy poślubieniu wybranka.
Ta opowieść nie ma zakończenia, nie wyobrażam go sobie, to po prostu
będzie porzucenie bohaterów w jakimś momencie opowieści. Nawet gdyby
Martin napisał 20 części, to zawsze znalazłby się jakiś dalszy ciąg.
Ciąg dalszych pokoleń, które żyją i wojują, ciągle zgodnie z zasadą oko
za oko, ząb za ząb, krew za krew. Przebywanie w tak wykreowanym świecie
jest na dłuższą metę męczące. Przygnębia mnie to, że tak rzadko zdarza
się tam coś dobrego, że jeśli czytelnik „kibicuje” jakiemuś bohaterowi,
to z pewnością stanie mu się coś złego. Autor przy każdej okazji
przypomina nam, że „życie to ból”. Im dłużej czytałam też PLiO, tym
bardziej denerwowało mnie traktowanie powieściowych kobiet – do pewnego
momentu akceptowałam, że taka jest konwencja utworu, ale w którymś
momencie przekroczyło to granicę dobrego smaku. Czułam się po prostu
nieswojo, czytając o kolejnych gwałtach i obrażaniu kobiet i zaczęłam
podejrzewać autora o jakieś perwersyjne skłonności, którym daje ujście w
swoim dziele. Tak więc, być może dobrze, że na pewien czas zmuszona
jestem rozstać się z Grą o tron.
George R.R. Martin, Taniec ze smokami, Wyd. Zysk i s-ka, 2012
Komentarze
Prześlij komentarz