Przemiana
Jodi Picoult jest znana z tego, że w
swoich powieściach podejmuje tematy trudne, opisuje sytuacje
ekstremalne, takie, o których przeciętny człowiek myśli, że go nie
dotyczą, że takie rzeczy zdarzają się tylko innym ludziom: morderstwa,
ciężka choroba, eutanazja, zdrada małżeńska. Pisze Picoult o tym w ten
sposób, że nie sposób się oderwać od lektury i nie sposób nie
zastanawiać się nad kwestiami etyczno-moralnymi, poruszanymi w
książkach. Czytelnik zostaje wciągnięty w świat widziany oczyma głównych
bohaterów, wchodzi do ich głów, wczuwa się w ich emocje i zastanawia
się, co ja bym zrobił w takiej sytuacji. Czytałam już kilka powieści Picoult i wszystkie bazowały na podobnym schemacie, wszystkie też – z wyjątkiem Jak z obrazka, którą uważam za niewypał – przeczytałam jednym tchem. Przemiana
jednak się autorce nie udała. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy mniej
więcej w 1/3 książki zaczęła mnie ona nudzić. W książce nie dzieje się
nic ciekawego, adwokatka i ksiądz odwiedzają skazanego w więzieniu,
toczy się jakiś naciągany proces. Od połowy coraz wolniej przewracałam
kartki i zaczęłam się zastanawiać, jakie jest właściwie przesłanie tej
powieści. Coraz bardziej mnie męczyła, a kiedy dotarłam do 400-setnej
strony (na 540), nie byłam w stanie przeczytać więcej niż kilkunastu
stron naraz, ponieważ literalnie usypiałam. Nadal nie byłam pewna co
autorka chce nam właściwie przekazać, a chyba docierając do końcówki
powinno się to już wiedzieć. Ponieważ jednak jestem obowiązkowa,
zmusiłam się do doczytania do końca.
Niby wszystko jest OK, jest znany nam
schemat. Na początku autorka atakuje czytelnika z grubej rury, czyli
wzbudza stosowne emocje (to podziałało na mnie tak, że za pierwszym
razem odłożyłam książkę, bo nie byłam pewna, czy chcę czytać o czymś tak
ciężkim). Mamy mordercę, mamy proces, mamy żonę zamordowanego i
oczywiście dziecko. Morderca zostaje skazany na karę śmierci. Czyli jest
trudny temat, wzbudzający wiele kontrowersji. Czy mamy prawo odbierać
komuś życie w akcie „sprawiedliwości”? Czy to sprawiedliwość, czy
zemsta? Czy zabicie kogoś coś zmieni, czy przywróci życie ofierze, czy
złagodzi ból jego bliskich? Okazuje się jednak, że książka właściwie nie
będzie o tym – wina skazanego nie zostaje poddana w wątpliwość,
słuszność kary śmierci też nie. Pojawia się wątek Claire, córeczki
zamordowanego, która po kilkunastu latach okazuje się potrzebować
przeszczepu serca. A czekający wszystkie te lata na wykonanie kary
skazaniec, Shay Bourne postanawia oddać jej własne serce. To z kolei
świetne pole na rozważania dotyczące przebaczenia i odkupienia swoich
win. Ile osób, mieniących się chrześcijanami nie potrafi wybaczać? Kiedy
dzieje się coś złego, przeklinają Boga i zieją nienawiścią do osoby,
która je skrzywdziła. Jasne, nie jest to łatwe, ale wybaczenie nie
dotyczy tylko sytuacji, kiedy ktoś nadepnął nam na odcisk… Matka Claire
wydaje się właśnie taka – tkwi w przeszłości, ani jej w głowie
wybaczanie, czy przyjmowanie czegokolwiek od mordercy, człowieka, który
zabrał jej rodzinę. Zamiast tego zastanawia się, czy jej córka po
przeszczepie SERCA przejmie jakieś cechy OSOBOWOŚCI mordercy! Mnie się
wydaje, że rozsądnie myślący człowiek miałby gdzieś, od kogo jest to
serce i czy ten człowiek wyrządził mu krzywdę – przecież summa summarum i
tak umrze – i czy spełni jego ostatnie życzenie, przyjmując narząd,
który uratuje jego dziecko. To kwestia miłości do dziecka, a nie naszej
wendetty. Ale ten wątek też jest jakiś taki mizerny.
W pewnym momencie na pierwszy plan
książki wysuwają się kwestie religijne. W sprawę „zamieszany” jest
ksiądz, a prawniczka reprezentująca skazanego wysuwa idiotyczną (moim
zdaniem) tezę, że należy mu umożliwić oddanie serca, ponieważ zgodnie z
wyznawaną przez niego religią od tego zależy jego zbawienie! Tylko, że
nasz skazany jest najwyraźniej jedynym przedstawicielem tej religii.
Żeby jakoś podbudować ten wątek serwowane są nam wiadomości o Biblii,
apokryfach i gnostykach oraz o tym, że religia to tylko obrzędy i
rytuały, a „prawdziwy Bóg jest w nas”. Wątek religijny przedstawiony w
sposób, w jaki zrobiła to Picoult jest mocno ryzykowny: dla mnie to są
oczywiste oczywistości, ale być może w niedouczonym społeczeństwie
amerykańskim ktoś może być tym zaskoczony. Z drugiej strony, w Polsce
tego typu teksty mogą być potraktowane jak obraza uczuć religijnych,
zwłaszcza że niektórym bohaterom powieści wydaje się, że nasz skazany
jest… Jezusem Chrystusem. I to, moim zdaniem pogrąża tę powieść:
zupełnie nie rozumiałam po co autorka wymyśliła coś takiego (co jest
wtórne, bo mocno kojarzy się z Zieloną milą) i co to ma niby
wnosić do treści. Temat jest wystarczająco kontrowersyjny, po co jeszcze
mieszać do tego moce nadprzyrodzone. Kwestie wybaczenia i odpokutowania
za swoje winy autorka łączy z wiarą w Boga, tylko że to niekoniecznie
tak musi wyglądać, nie trzeba być wierzącym, żeby odróżniać dobro od
zła. To wszystko było jakieś takie nużące i przegadane oraz - moim
zdaniem - pomijające istotę sprawy, którą powinna być nasza zdolność do
wybaczania, abstrahując od religii, a co za tym idzie niezgoda na
zabijanie kogoś w imię „sprawiedliwości”.
Czytając Przemianę nie byłam w
stanie „wyłuskać z niej” tego czegoś, co skłoniłoby mnie do moich
własnych przemyśleń. Autorka nie odkryła w niej niczego dla mnie nowego.
Zabijanie w majestacie prawa jest dla mnie odrażające, a staje się tym
bardziej absurdalne, kiedy czytamy, że przygotowania do egzekucji Shay’a
pociągnęły za sobą koszt 150 tys. dolarów. To co najistotniejsze
pojawia się dopiero w samej końcówce książki, streszczone na kilku
stronach. Gdyby autorka rozwinęła ten wątek, zdołałaby mnie znacznie
bardziej poruszyć, zamiast przekonywać, że jeśli się dla kogoś chce
zrobić coś dobrego, a nawet poświęcić – to musi znaczyć, że się jest
Bogiem!
Jodi Picoult, Przemiana, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010
Komentarze
Prześlij komentarz