Ostatni taki Amerykanin

Na wstępie chciałabym wspomnieć, że Elizabeth Gilbert napisała Ostatniego takiego Amerykanina 10 lat temu, na kilka lat PRZED Jedz, módl się i kochaj, więc ocenianie wszystkiego, co pisze przez pryzmat ww. bestsellera jest nieporozumieniem. Ten fakt większości polskim czytelnikom umyka, jak również to, że te 10 lat temu autorka pisała przede wszystkim o MĘŻCZYZNACH i dla mężczyzn. Ostatni taki Amerykanin to nie jest literatura "kobieca".

Eustace Conway to współczesny pionier, naturalista: człowiek, który odrzucając współczesny tryb życia i zdobycze cywilizacji wybrał  życie w górach, żywienie się upolowanymi zwierzętami oraz… nauczanie o tym jak żyć w zgodzie z naturą. Przekonany o tym, że ma do wypełnienia misję: przekonanie innych Amerykanów, że naturę trzeba szanować, a nie niszczyć, że jest ona cenniejsza niż materialne rzeczy, za którymi się uganiamy. Kupił ziemię, na której stworzył swoją enklawę: Żółwiową wyspę. Na jej terenie przekazuje przyjeżdżającym tam ludziom swoje ideały. Niestety, jak w przypadku nas wszystkich, z biegiem lat staje się coraz bardziej wyczerpany i rozgoryczony, uświadamiając sobie, że ludzie wcale go nie słuchają, a to, czego pragnął pozostanie jedynie utopią.

Myślałam, że to będzie historia w stylu „Zew natury” – o kimś, kto sfrustrowany codziennością ucieka na łono natury i usiłuje tam sobie jakoś radzić. Tymczasem Eustachy Conway okazał się człowiekiem o wiele bardziej skomplikowanym. Z jednej strony naznaczony trudnymi relacjami z ojcem, idealista, wyznający filozofię bliską zen – życie w harmonii z naturą. Z drugiej strony cechuje go potworna siła woli, nieustępliwość, pracowitość. Przedsiębiorczość i parcie do sukcesu godne rzeczywiście prawdziwego Amerykanina. Trudno mi było znaleźć w nim łagodność, która kojarzy mi się z naturą – w jego potrzebie dominacji, perfekcjonizmie, bezkompromisowości, upodabniającego się do własnego ojca. Podczas czytania miałam mętlik w głowie, usiłując poukładać sobie te wszystkie informacje i stworzyć spójny obraz tego człowieka. Nie wiedziałam, czy go polubić, czy nie. Czyli usiłowałam wrzucić go do jakiejś standardowej przegródki – i mi się nie udawało. Postać co najmniej kontrowersyjna. Z opisu stopniowo wyłania się mężczyzna, którego największym problemem wydaje się być  nieumiejętności utrzymania relacji z ludźmi, co przekłada się na klęskę jego pomysłu na życie tj. nauczenia innych Amerykanów jak wrócić do natury. Jestem w stanie zrozumieć jego frustrację - mnie też wkurza konsumpcjonizm, hasła „musisz to mieć” i przerażają buldożery niszczące kolejne skrawki zieleni. On widział to już 30 lat temu. Ale wiem że nawrócenie ludzi na utopię związaną z odwrotem od postępu i wygód, które sobie sami stworzyliśmy jest niewykonalne. Nie da się zawrócić kijem rzeki. Ludzie dzisiaj chcą przyrody, ale ujarzmionej, kontrolowanej, nie radykalnej, w wersji takiej, jaką proponuje Conway. 

Gilbert jest przede wszystkim dziennikarką – i to właśnie widać w książce. Widać ciekawość człowieka, przedzieranie się przez meandry jego życia i osobowości. Niewątpliwie niezwykłej osobowości. Kreśli ona obraz Conway’a w sposób wielowymiarowy, nie polegając tylko na własnych sądach. Jest to obraz w miarę obiektywny – życzliwy, ale bez gloryfikowania jego postaci. I po mistrzowsku go podsumowuje: sam Conway jest synonimem postępu, on też ewoluował od prymitywnego życia, przez uprawianie ziemi, budowę domu, założenie społeczności i osiągnięcie sukcesu medialnego. To w pewnym sensie zabawne, ale on całym sobą reprezentuje to, co tak bardzo stara się zwalczać: postęp.
Najpierw był Indianinem, potem odkrywcą, potem pionierem. Zbudował sobie drewniany dom i został prawdziwym osadnikiem. Jako człowiek z utopijną wizją żyje obecnie nadzieją, że ludzie myślący podobnie jak on wykupią działki wokół Żółwiej Wyspy i założą rodziny, tak jak on kiedyś założy swoją. (…)
Kiedy to wszystko się wydarzy, Eustace zostanie mieszkańcem osady. Tego właśnie chce…stworzyć osadę. A kiedy już wszystko będzie na swoim miejscu, zbuduje dom marzeń. Wyprowadzi się z drewnianego domku do okazałego i wystawnego domu, z wielkimi garderobami i różnymi urządzeniami wraz z rodziną i rzeczami. I wtedy wreszcie dogoni swoje czasy. W tym momencie Eustace Conway zostanie modelowym współczesnym Amerykaninem.
Ewoluuje na naszych oczach. Nieustannie się doskonali i poszerza możliwości, ponieważ jest taki inteligentny i przedsiębiorczy, że nic na to nie może poradzić. Nie kusi go, by zadowolić się tym, co już potrafi; bez przerwy musi rwać do przodu. Nie sposób go powstrzymać. I nas również nie sposób powstrzymać. Wszyscy podążamy naprzód, jak zauważył de Tocqueville: niczym ludzki potop, wznosząca się nieuchronnie fala, codziennie pchana naprzód ręką Boga. Wyczerpujemy siebie i wszystkich innych. I wyczerpujemy nasze zasoby – zarówno naturalne, jak i te wewnętrzne – a Eustace jest jedynie najbardziej jaskrawym przykładem naszego gorączkowego pędu.
Ostatniego takiego Amerykanina sytuuję gdzieś na pograniczu reportażu i powieści. W wątki biograficzne autorka wplata zagadnienia z historii pogranicza Ameryki, społeczności utopijnych oraz zadaje pytania nękające nowoczesne społeczeństwo: co ze staroświeckim ideałem męskości, który już przestał się sprawdzać? Co z ludźmi, którzy naturę oglądają praktycznie już tylko w telewizji? Jaką szansę przetrwania mamy my wszyscy, jeśli tak bardzo oddaliliśmy się od matki natury i zanieczyszczamy dom, w którym mieszkamy – naszą planetę?

 W tej książce znalazłam wszystko to, czego oczekuję od dobrej literatury: interesującego bohatera, informacje poszerzające horyzonty, przejrzysty styl oraz tematykę skłaniającą do refleksji. Pozycja moim zdaniem naprawdę ciekawa i wartościowa. Szkoda tylko, że nie zamieszczono w niej zdjęć "ostatniego Amerykanina".

Moja ocena: 5/6

Gilbert Elizabeth, Ostatni taki Amerykanin, Wyd. Rebis, Poznań 2011

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później