
Autor tej książki, we wstępie stawia pytanie, które i nas nurtowało, w szczególności podczas pandemii: w 2020 roku 66 mln Amerykanów odmówiło noszenia maseczek mających spowolnić roznoszenie się choroby. Kiedy ankieterzy (...) pytali o przyczynę, najczęstsza odpowiedź respondentów brzmiała, że jako Amerykanie mają prawo ich nie zakładać. Brzmi znajomo? Polacy są wielkimi fanami i Ameryki i wolności, więc nic dziwnego. Amerykański dziennikarz, o trudnym do spamiętania nazwisku Hongoltz-Hetling przygląda się tzw. medycynie alternatywnej, czyli wszelakim terapiom i remediom, wymykającym się naukowemu poznaniu, a które opanowały USA. Mamy tu leczenie modlitwą, laserami, wybielaczem, dziwnymi suplementami, a nawet pijawkami. To wszystko niczym nie różni się od praktyk “medycznych” z czasów przednaukowych, a dziś jest po prostu szarlatanerią - mniej lub bardziej szkodliwą, w zależności od metody. Pół biedy, jeśli aplikujemy sobie jakieś ziółka, które po prostu nie działają (choć w nadmiernych dawkach zaszkodzić może wszystko), natomiast robi się groźnie, jeśli tego typu metodami pogarszamy swój stan zdrowia, odbieramy sobie szanse na wyleczenie (rezygnując z medycyny konwencjonalnej) lub, co gorsza, narażamy życie i zdrowie innych, co mają na sumieniu antyszczepionkowcy. Mamy więc tu kwestię, po pierwsze dlaczego?, po drugie: jak postępować, kiedy zderzają się z sobą dwie konstytucyjne zasady: zdrowie publiczne i wolność osobista. Z góry przepraszam, że ten tekst jest taki długi, nie planowałam tego, ale kiedy zaczęłam pisać, to do głowy przyszło mi tyle spraw, że popłynęłam…
Po pierwsze.
Wiara w leczenie kryształami, światłem, siłą woli, mało poznanymi substancjami roślinnymi, lewoskrętną witaminą C, do wyboru do koloru. Co sprawia, że w XXI wieku, wieku nowoczesnych technologii, ludzie wierzą w takie rzeczy, a co więcej - wierzą masowo, jak wynika z Inwazji uzdrawiaczy ciał? Jedną ze wskazanych przyczyn jest oczywiście internet, który umożliwił swobodne przekazywanie idei, w tym także bzdur, podobnie jak teorii spiskowych. Nikt tego oczywiście nie planował i nie chciał, no ale wyszło, jak wyszło. Hongoltz-Hetling przyczyn upatruje także w źle funkcjonującym systemie opieki zdrowotnej, który w pewnym momencie zaczął kierować się bardziej interesem Big Pharmy, zamiast interesem pacjentów.
Zalew uniwersalnych remediów to (...) nieunikniony skutek źle i niesprawiedliwie zaprojektowanych systemów. W tym wypadku przyjaznego dla fałszywych informacji internetu, ustawodawstwa łagodnie traktującego suplementy i nieskutecznej FDA, do których dochodzi jeszcze jeden wadliwie skonstruowany system, będący nie tyle efektem zaniedbania, ile celowej decyzji lekarzy, którzy nadali priorytet niewłaściwym wartościom.
Zatem
ruch alt-med (...) rozkwitł, ponieważ elity medyczne zmusiły lekarzy, by zamiast na relacjach z pacjentami skupili się na służeniu interesom korporacji. (...) lekarze powinni częściej mówić o faktycznych wypaczeniach i głośno przeciwko niej protestować: o medykach opłacanych za przepisywanie określonych leków; o schorzeniach wymyślanych po to, by sprzedawać więcej pigułek; o lekach wycenianych z myślą o maksymalizacji zysków, a nie o dobru publicznym.
To wszystko zderzyło się z duchem indywidualizmu i wolności, wyznawanym w USA, czasem w bardzo skrajnej formie, czego przykładem są poglądy libertarian.
Uzdrowiciele całymi latami desperacko bronili wątpliwych metod naukowych stojących za ich uniwersalnymi remediami, tymczasem pod sztandarem wolności medycznej kwestia skuteczności ich środków w leczeniu usuwała się w cień. Liczyło się prawo konsumentów do wyboru takiej kuracji, jaką chcieli.
Reportaż ten w moim odczuciu układa się w spójną całość z dwoma innymi reportażami: temu poświęconemu ruchowi
QAnon oraz książce
Idź za mną. Jest to znowu wejście do króliczej nory irracjonalizmu, który szerzy się w zastraszającym tempie, produkując teorie spiskowe oraz uniwersalne remedia na wszystko. Podejrzewam, że odbiorcami i jednych i drugich są te same osoby, a autor wyraźnie wskazuje związek między wiarą w nienaukowe brednie, a poglądami politycznymi. Mówiąc wprost: to zwolennicy prawicy, republikanów, którzy, jak dobrze wiemy, są przesiąknięci teoriami spod znaku QAnon. Ba, autor oskarża polityków republikańskich o wprost reklamowanie różnego rodzaju specyfików i pseudonaukowych metod. To wszystko jest pisane z perspektywy pierwszej prezydentury Trumpa, które to doświadczenie - jak zauważyłam - było szokiem i traumą dla wielu inteligentnych, wykształconych ludzi w Ameryce. Refleksje tego typu pojawiają się w wielu książkach, pisanych w tamtym czasie, tudzież czasie pandemii, która była dodatkową traumą, jako że Ameryka była pod rządami człowieka, który owej pandemii zaprzeczał i zalecał picie wybielacza, skutkiem czego Stany Zjednoczone znalazły się w czołówce krajów jeśli chodzi o niechlubne statystyki liczby zgonów na COVID. I co? I nico, bo dziś ten człowiek znowu trzęsie i USA, i światem. A jeśli libertarianie domagają się “wolności dyskryminacji” i pytają czemu Amerykanom odmówiono wolności, by kupować i sprzedawać organy, to ja nie mam więcej pytań...
Podstawowa zasada wolności medycznej głosi, że zdrowie i bezpieczeństwo jednostki są wyłącznie jej sprawą - nie zaś rządu - co stanowi idealny przykład urojenia.
To wszystko prawda, ale to jest tylko część prawdy. Nie jestem fanką tego reportażu, gdyż za bardzo skupia się na jednostkowych historiach kilkorgu bohaterów - szarlatanów propagujących alternatywne, nienaukowe sposoby leczenia. Za mało natomiast jest tu komentarza, mało analizy tego, jakie są przyczyny tego stanu rzeczy - przynajmniej ja spodziewałam się czegoś więcej. Nie lubię takiego podawania suchych faktów, pokazywania samych objawów, bez pochylenia się nad przyczynami problemu. Zamiast tego typu analizy dostajemy od autora zbyt dużo szczegółów na temat wybranych postaci, mniej lub bardziej szurniętych (jeden z nich uważał siebie za “obcego w ciele człowieka”), co zaczęło mnie w pewnym momencie po prostu nudzić. Przydałoby się tu pokazanie perspektywy ludzi nauki - przedstawicieli FDA albo lekarzy. Nie ma tu tego. Nota bene jedną z bohaterek Inwazji jest Polka, a jej historia zaczyna się w komunistycznej Polsce, skąd wyemigrowała do USA. Zarazem jej przypadek nie za bardzo pasował mi do reszty - zajmuje się ona bowiem leczeniem pijawkami, co może nie jest działem medycyny konwencjonalnej, ale zarazem nie jest też taką samą szarlatanerią, jak pozostałe opisane metody. Hirudoterapia, jak się to fachowo nazywa, to dział medycyny ludowej, podobnie jak stawianie baniek, czy ziołolecznictwo. Są dolegliwości, na które to faktycznie pomaga, choć rzecz jasna nie jest to remedium na wszystko. Pani Alicja poza tym, o czym pisze autor, zawsze starała się postępować zgodnie z prawem (w przeciwieństwie do pozostałych bohaterów), a jedyne co może być tu nielegalne to przemyt pijawek (jako że są to organizmy żywe). Przy okazji dowiedziałam się, że ludzie dzikie pijawki też prawie wytępili, o czym nie miałam pojęcia. Cóż, domyślam się, że dla Amerykanina przystawianie pijawek jest tak samo szalone (tudzież obrzydliwe), jak egzorcyzmy nad umierającym. *
Nie pomaga struktura tej książki, gdzie autor historię każdej z postaci poszatkował na cztery części, wskutek czego za każdym razem miałam poczucie, że zaczynam od nowa i że panuje tu chaos (zwłaszcza kiedy autor ni z tego, ni z owego zmieniał temat na zombie). Znacznie lepiej byłoby gdyby każdy z tych przypadków stanowił osobną część, a na koniec analiza i podsumowanie wszystkiego. Czytałam inną książkę Hongoltza-Hetlinga, tę o niedzwiedziach i libertalianach (skądinąd tematyka nieskrępowanej wolności łączy je obie) i choć wyniosłam z niej tę naukę, dlaczego libertalianizm jest ideologią bezduszną i się po prostu nie sprawdza, jeśli chcesz żyć w społeczeństwie, a nie w chacie pośrodku lasu (powinni obowiązkowo czytać ją zwolenicy Konfy), to pamiętam, że też coś mi w niej nie grało, jeśli chodzi o trochę chaotyczną i zanadto meandrującą narrację. I w Inwazji jest to samo. Wreszcie styl autora - mocno ironiczny, zdystansowany - na ogół mi to pasuje, ale tu nie wiem, czy to jest właściwe, kiedy problem jest tak poważny. Stworzyłem metodę dodawania myrśli do kilurbów, co grumbuje aktywność komorek (...) Labale po utracie grabuli przekształcają się w hubardy, a te ostatnie tworzą kompleksy i dodatkowo przyspieszają galdur marklanów, co prowadzi do przyspieszonego bla i szybkiej degradacji wihajstrów. Bla bla bla.
Może i pseudonaukowy bełkot uzdrawiaczy bawi, ale czy aby na pewno, jeśli uswiadomimy sobie, że ludzie to łykają? Tak, pewnie przepisy to biurokracja i stosy zbędnych papierów, ale nie jestem przekonana, że trzeba było kpić tu z urzędników FDA. To jest woda na młyn dla tych wszystkich, którzy wydali wojnę wymądrzającym się “wykształciuchom”. Tymczasem mamy właśnie pogłębiającą się przepaść między elitami, tkwiącymi w swoich bańkach, a zwykłymi ludźmi, czującymi, że ich to wszystko przytłacza i przeraża.
I tu pozwolę sobie na dopisanie ciągu dalszego, tego, czego w moim odczuciu zabrakło w Inwazji. Można by napisać wiele o patologiach toczących system opieki zdrowotnej w USA (i nie tylko, w Polsce też), takich jak brak dostępu do opieki medycznej dla wielu osób gorzej sytuowanych, nie mających ubezpieczenia czy mieszkających na terenach wiejskich. Albo koszty leczenia tak wysokie, że są powodem bankructw. Na wiele chorób są i terapie, i cudowne lekarstwa, tylko co z tego, skoro są one tak drogie, że zwykłego człowieka na nie nie stać. Obowiązują "patenty", więc firmy, które są ich właścicielami dyktują ceny. Poza tym w skomercjalizowanym systemie opieki zdrowotnej rozwijane są te technologie/terapie/lekarstwa, które dają największe zyski, a to, co jest nieopłacalne jest spychane na margines. Tym sposobem jeśli chcecie zrobić sobie operację plastyczną, proszę bardzo, jeśli stać was na kosztowne leczenie stomatologiczne, to też prywatnych gabinetów jest bez liku, ale jeśli potrzebujecie skomplikowanej operacji, która obarczona jest ryzykiem, a potem jeszcze trzeba długotrwałej rehabilitacji, to zostaniecie odesłani do państwowej służby zdrowia (lub tak jak w USA zażąda się od was pieniędzy, których nie macie), bo komercyjnym podmiotom nie opłaca się w coś takiego angażować. Doświadczyłam tego już i u nas, na własnej skórze, a lekarz (ten z NFZ, nie ten prywatny), powiedział mi to wprost. Przestrzegają przed tym eksperci, w odniesieniu do naszej służby zdrowia, która walczy o to, żeby w ogóle finansowo utrzymać się na powierzchni, a prawica nawołuje do jej komercjalizacji, nie bacząc na skutki społeczne. Więc często ci "zwykli Kowalscy" nie tyle dobrowolnie rezygnują z systemu, zwracając się ku uzdrawiaczom, ile nie mają innego wyboru. Do tego w wielu przypadkach medycyna konwencjonalna nadal jest bezsilna. Owszem, poradziliśmy sobie z klasycznymi chorobami wirusowymi czy bakteryjnymi, ale za to ludzie teraz chorują i umierają na choroby cywilizacyjne, będące skutkiem postępu, i na które nadal nie ma skutecznego lekarstwa. Więc nieraz jest tak, że idąc do lekarza, i tak dowiadujemy się, że niewiele można zrobić (zwłaszcza jak nie mamy pieniędzy na drogie kuracje), a i to pod warunkiem, że zostaniemy prawidłowo zdiagnozowani, bo to też jest problemem. Wszystko to więc sprawia, że przeciętny, niezbyt zamożny człowiek - tak Amerykanin, jak i Polak, ma poczucie, że medycyna konwencjonalna ma mu niewiele do zaoferowania. I to jest woda na młyn uzdrawiaczy, antyszczepionkowców, a także polityków, zbijających na tym kapitał (i polityczny, i dosłowny).
Być może wszystko to możnaby podsumować po prostu tym, że jesteśmy przesiąknięci kapitalistyczną ideologią, która łączy boską potęgę korporacji ze światopoglądem ślepym na wszystko prócz krótkoterminowego zysku. Autor cytuje Mike Monteiro, który w książce
Ruined by Desingoświadcza prosto z mostu, że nie należy uważać problemów dotykających wielkie firmy technologiczne i całe społeczeństwo - od języka nienawiści i szkodliwej dezinformacji w mediach społecznościowych po pozbawianie praw obywatelskich ubogich wyborców oraz przedstawicieli mniejszości - za przypadkowe lub niczym niepowiązane. W rzeczywistości, twierdzi, stanowią one nieunikniony produkt tak, a nie inaczej zaprojektowanych systemów - czy będzie to Twitter, czy Kolegium Elektorów. Gdyby je zaprojektować z bardziej etycznym, empatycznym i włączającym nastawieniem, pisze, większość z tych problemów po prostu by wyparowała.
Innymi słowy, gdyby np. media społecznościowe skonstruować nie tak, żeby - pod płaszczykiem wolności słowa, a tak naprawdę w pogoni za zyskiem - nie polaryzowały ludzi, nie szerzyły negatywnych emocji i dezinformacji… Można to zrobić, ale ich twórcy tego nie chcą, bo z takiego systemu, żerującego na ludzkich najgorszych cechach, czerpią największe profity.
Zatem i nauka jest postrzegana jako coś, co “ma się opłacać”, a jeśli nie przynosi tych zysków, i to szybko, to są to “pieniądze wyrzucone w błoto”. Są to słowa jednego z szeregowych zapewne popleczników polityki Trumpa. Idealnie obrazują one myślenie tych osób (zapewne nie mających pojęcia jak w istocie działa nauka). I tak to też wygląda w przypadku skomercjalizowanego systemu opieki zdrowotnej - jeśli zdrowie i życie człowieka traktowane są jak towar, to nic dziwnego, że zysk jest tu na pierwszym planie.
Poza tym problem polega jeszcze na tym, że jeśli kogoś zaślepia ideologia, to będzie odrzucał wszystko, co nie zgadza się z jego poglądami, w tym fakty naukowe. Zamiast zmienić swoje poglądy, jak robią to naukowcy, w obliczu nowych faktów, osoby te krzyczą, że “nauka jest lewicowa”. Jeśli myślicie, że jest to absurd, to oczywiście macie rację: fakty czy liczby nie są lewicowe, ani prawicowe (takie mogą być ewentualnie jej interpretacje, podobnie jak różnie można interpretować statystyki), nauka nie może być też subiektywna (takie określenie pada w książce z ust jednego z bohaterów), bo subiektywizm jest zaprzeczeniem nauki, opartej na obiektywnych przesłankach. Tak samo jak nie ma czegoś takiego jak fakty alternatywne - ulubionego zwrotu republikanów. Z tego typu podporządkowaniu nauki ideologii mieliśmy już w historii ludzkości nie raz do czynienia - np. przychodzi mi na myśl rewolucja kulturalna w Chinach, kiedy to teorie zachodnich naukowców nazwano rewizjonistycznymi. A pamiętacie Galileusza i okrzyknięcie jego odkryć herezją, bo nie zgadzały się z ideologią Kościoła katolickiego? To wszystko nigdy nie pomagało postępowi, który przecież zawdzięczamy nie ideologiom, a nauce właśnie i odkrywaniu przez nią praw natury, niezależnych od widzimisię człowieka. Katastrofa klimatyczna nie zniknie, jeśli przestaniemy finansować badania nad klimatem i będziemy udawać, że problemu nie ma, lub twierdzić, że nie jest on winą człowieka. Więc jeśli teraz znowu podporządkowujemy naukę ideologii, to jest oddawanie pola ciemnocie. O tych kwestiach możnaby długo pisać i podejmowało je już wiele książek, nie tylko wspomniane już wyżej reportaże z Serii Amerykańskiej, ale też Carl Sagan (kolejny raz wracam do jego książki), Gabor Mate, Eric Manheimer oraz wielu innych obserwatorów naszej rzeczywistości.
W parze z powyższym idzie kryzys nauki jako taki - i to nie taki, o jakim mówi Tomasz Witkowski (w kontekście konkretnie psychologii), ale taki, że ludzie przestali wierzyć w naukę i ufać naukowcom. Szczepionki są na ten przykład uważane za jeden z najważniejszych wynalazków ludzkości, gdy tymczasem dziś my masowo już go kwestionujemy. Dlaczego? Bo mamy poczucie, że świat wcale nie kroczy ku świetlanej przyszłości, jak jeszcze do niedawna myśleliśmy, ale się raczej dezintegruje. Światowy porządek, wypracowany przez ostatnich kilkadziesiąt lat się chwieje. Pojawiają się kolejne zmartwienia, będące skutkami postępu: katastrofa klimatyczna, czy sztuczna inteligencja. Którymi się nas bez ustanku straszy i podaje szereg sprzecznych informacji. Rządy sobie z tym nie radzą, a działania wielu z nich wręcz pogarszają sprawy, bo politycy ignorują naukowców, kierując się populizmem, a nie długofalowymi strategiami. Trump zamyka programy badawcze, odbiera granty - jaki to jest sygnał dla ludzi? Nauka jest nam do niczego niepotrzebna. Najnowszy przykład z Polski? Weto dla ustawy wiatrakowej i opowiadanie, że będziemy "odchodzić od Zielonego Ładu". To też sobie wybraliśmy.... Jak więc zwykli ludzie mają wierzyć naukowcom, skoro są raczej do tego zniechęcani, niż zachęcani, zarówno w pośredni, jak i bezpośredni sposób? Takie okoliczności sprzyjają uciekaniu nie w racjonalne wyjaśnienia, ale właśnie w sferę duchową, religijną, irracjonalną, dającą jakąś pociechę, typu “wystarczy uwierzyć”. Byłemu gospodarzowi teleturnieju, o umysłowości dziesięciolatka, zachwalającemu narodowi wybielacz. Czytałam też analizę, która tłumaczy ten irracjonalny pęd do destrukcji nauki takim czysto ludzkim shadenfreude, jaki przejawiają teraz zwykli ludzie w Ameryce, i nie tylko: “jeśli ja nie mogę tego mieć, to w cholerę z tym wszystkim”. Masy czują, że różne rzeczy, postrzegane jako przywileje elit, w tym postępowa nauka, dostęp do leczenia, kultura - są dla nich i tak niedostępne, więc chcą je zniszczyć, nie bacząc na to, że bedzie to ze szkodą dla wszystkich. Wydaje mi się to całkiem sensowne z punktu widzenia nie rozsądku, ale meandrów ludzkiej psychiki.
Hongoltz-Hetling pisze, że Ameryka “sięgnęła dna”, co wydaje się tyleż krzykiem rozpaczy, co całkiem trafną diagnozą stanu rzeczy, jeśli na koniec tego wszystkiego czytamy o tym, że ileś milionów Amerykanów wierzy w zombie i nadchodzącą apokalipsę zombie - i to w sensie najzupełniej dosłownym, a nie metaforycznym. Może wydawać się to śmieszne, ale człowiekowi inteligentnemu jest naprawdę ciężko patrzeć jak głupota wygrywa, bo ma większą siłę przebicia. Poza tym śmiech zamiera na ustach, kiedy dowiadujemy się, że owi Amerykanie uważają za zombie demokratów… A wiadomo, jak walczy się (jeśli wierzyć filmom i książkom) z zombie… Wreszcie, ludzie z tego typu poglądami, doszedłszy do władzy zaczęli demolować system ochrony zdrowia i ogólnie naukę w USA. Ta pierwsza kadencja Trumpa mogła wydawać się “wypadkiem przy pracy”, po którym wszystko wróciło do normalności, ale okazało się, że jednak nie. Biorąc pod uwagę stan ducha Amerykanów, staje się to jasne - te systemowe problemy, opisane wyżej, nie zniknęły magicznie przez 4 lata. I jeśli pierwsza kadencja Trumpa była traumą, to co powiedzieć o drugiej, w której to Trump rzucił się w wir destrukcji już od pierwszego dnia swoich rządów, m.in. występując z WHO oraz zwalniając tysiące urzędników i naukowców, w tym tych zajmujących się zdrowiem publicznym. Jednocześnie w USA notuje się wzrost zachorowań na odrę, w tym przypadki śmiertelne (to skutek działań antyszczepionkowców), do tego wśród zwierząt szaleje ptasia grypa, co - w połączeniu z wojną wydaną nauce przez Trumpa - realnie przybliża nas do wybuchu kolejnej pandemii. Cudownie, prawda? I tu faktycznie dochodzimy do przestrogi autora ze wstępu - że gdy odłożymy ten tom, fakt, że sąsiad nie chce nosić maseczki, będzie naszym najmniejszym zmartwieniem. No nie wiem, może okazać się to (znów) sprawą kluczową.
Kiedy Hongoltz-Hetling cytuje XIX wiecznego filozofa, że “każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje”, to ma rację w tym sensie, że te problemy Amerykanie sami sobie stworzyli (a przy okazji reszcie świata), ale trzeba wziąć też pod uwagę, że zachodzi tu sprzężenie zwrotne: że ludzie owszem, wybierają rządzących, ale ci rządzący kształtują okoliczności, w których ci ludzie funkcjonują i które potem wpływają na ich poglądy, w tym przekaz medialny, edukację, prawa obywatelskie, itp. I to kształtują wcale niekoniecznie po myśli swoich wyborców (vide: niezrealizowane obietnice wyborcze). Inwazja uzdrawiaczy ciał nie daje nam propozycji rozwiązań tego kryzysu, no bo właściwie co tu można zaproponować, kiedy wszystko się wali? Ostrzejsze regulacje, walka z dezinformacją, czy zamykanie kolejnych szarlatanów nic nie pomoże, na to jest już za późno, to jest leczenie objawów, a nie przyczyn. Skoro przyczyną jest tak, a nie inaczej zbudowany system, ale też mentalność, w której pieniądz jest bogiem. Zmiana tego to praca na lata, a na to się nie zanosi, skoro czytam kolejne doniesienia o AI, i konkluzję, że "nie opłaca się być człowiekiem" (skoro AI wszystko zrobi lepiej i wydajniej)... Brniemy więc w to dalej i jednocześnie wydaje się nam, że wszystko nadal jest ok:
Nasza plamka ślepa - nieumiejętność wyobrażenia sobie stopniowego upadku, dopóki faktycznie nie przejdziemy na drugą stronę lustra - zapewnia spokój ducha. Mamy instytucje dysponujące miliardami dolarów i dziesiątki tysięcy pracowników chroniących zdrowie publiczne. Daje nam to fałszywe poczucie bezpieczeństwa, krzepiące złudzenie, że bez względu na to, ile pęknięć się pojawi, fundament będzie trwał wiecznie.
Jedno jest pewne: Ameryka ma problem. A jak problem ma Ameryka, to mamy go wszyscy.
Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny temat: szarlataneria, ruch alt-med
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 360
Moja ocena: 4,5/6
Matthew Hongoltz-Hetling, Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny, Wydawnictwo Czarne, 2025
*nawiasem mówiąc w przysłowiu o wronach (jeśli wejdziesz między wrony..) nie chodzi wcale o kroczenie pod prąd, tylko przeciwnie, o dostosowanie się do tego, co robi otoczenie.
Komentarze
Prześlij komentarz