Zaledwie moment
Podczas pewnego lotu do Sydney, pewna staruszka, z niezachwianą pewnością we własne słowa, zaczyna przepowiadać pasażerom jak i kiedy umrą. Rzecz jasna większość pasażerów twierdzi, że się nie przejęło tym, co usłyszeli, że ta pani jest jakaś szalona, ale ziarno zostało zasiane. W głębi ducha każdy myśli o tym, co usłyszał, zwłaszcza jeśli przepowiednia zwiastuje rychły zgon. Wyobrażacie to sobie, usłyszeć, że np. czeka was śmierć w wypadku w przeciągu najbliższego roku? Co byście zrobili?
Kojarzycie Wielkie kłamstewka? Tak, to powieść Liane Moriarty, która zrobiła furorę. Czytałam też kilka innych książek tej australijskiej pisarki i przyznaję, że bardzo lubię jej prozę. W Zaledwie moment towarzyszymy kilku bohaterom - wybranym pasażerom samolotu, którzy otrzymali złowieszczą przepowiednię, a na deser poznajemy też samą jasnowidzkę. Autorka znowu intryguje i stawia ciekawe pytania: o życie, o nasz stosunek do upływającego czasu oraz o wizję własnej przyszłości. Czy wierzycie w przeznaczenie? Czy też raczej w to, że każdy sam kształtuje własny los, dzień po dniu? Czy jesteście podatni na myślenie nieracjonalne, na które składają się wszelakie wróżby, przepowiednie i przesądy? (Większość z nas powie, że nie, wbrew statystykom, mówiącym o tym, jak wiele osób wierzy w takie rzeczy.) I czy bylibyście w stanie naprawdę przejść obojętnie wobec przepowiedni rychłej śmierci? Skłonna jestem zaryzykować twierdzenie, że u większości osób, nawet tych racjonalnych, wywołałoby to niepokój i tkwiło gdzieś z tyłu głowy… A czy “poznanie” przyszłości nie oznacza zarazem jej kreowania? Albo próby “oszukania przeznaczenia”? Przecież wiedząc, że mamy zginąć, będziemy robić wszystko, by tego uniknąć, ale zarazem nie wiadomo, czy w ten sposób faktycznie się chronimy, czy wręcz przeciwnie - sami doprowadzamy do tragicznych skutków (do których by nie doszło, gdybyśmy nie usłyszeli przepowiedni). Nigdy się tego nie dowiemy. Paradoks niczym kota Schroedingera. Weźmy np. młodą matkę, której nasza starsza pani przepowiada, że jej kilkumiesięczny synek utopi się w wieku siedmiu lat. Okropne, prawda? Więc co robi matka? Zapisuje dziecko do szkółki pływania - niemowlę uczy się pływać zanim jeszcze nauczy się chodzić. Ale - pomyślałam sobie - to, że ktoś umie pływać nie gwarantuje wcale, że nie utonie. Wręcz przeciwnie, moim zdaniem zwiększa ryzyko, gdyż osoba nieumiejąca pływać nie rzuca się na głęboką wodę, a mało to mamy przypadków utonięć osób, które są pewne, że są dobrymi pływakami?? A czy macie złudzenie “sprawiedliwego świata”? Tego, że każdy dostaje to, na co zasługuje, albo że “wszystko jest po coś”? Więc jeśli spotkało nas coś złego, to czy sami sobie na to zapracowaliśmy?
Bardzo to wszystko kojarzyło mi się z czytaną w ubiegłym roku powieścią Miara życia, w której też ludzie dowiadują się, jak długo będą żyć i jak to determinuje ich zachowanie. Jednak wbrew temu, czego by można się było spodziewać po tego typu narracji (umrą czy nie?, spełni się czy nie?), Moriarty prowadzi ją tak, że zaskakuje. Trzymamy kciuki za świetnie wykreowanych bohaterów - ja szczególnie kibicowałam pięknej stewardessie oraz chłopakowi, kochającemu się w swojej współlokatorce - staramy się też patrzeć na świat oczami “jasnowidzki” Cherry, która powoli odsłania przed czytelnikami koleje swojego życia. Tu zwróciłam uwagę na nasz stosunek do osób starszych, który pozostawia współcześnie wiele do życzenia: traktujemy te osoby protekcjonalnie, jak dzieci. “Staruszka z demencją”, myślą sobie pasażerowie samolotu. A skąd takie założenie o obcej osobie? Tego typu ageizm też nie dopuszcza opcji, że kiedyś sami będziemy w podeszłym wieku (jeśli tak jak wszyscy mamy nadzieję na długie życie) i że wtedy sami możemy doświadczyć takiego traktowania…
Trudno w Zaledwie moment przewidzieć jak to się skończy. Moim zdaniem to naprawdę ciekawa powieść obyczajowa i dużo lepiej wypadła niż wspomniana Miara życia. Moriarty de facto zmusza czytelnika do stawienia czoła własnej śmiertelności, co może nie być zbyt komfortowe. Wszyscy wiemy, że kiedyś umrzemy, ale nie znając “dnia ani godziny”, wierzymy, że będziemy żyć jeszcze długo - a nie, że może to nastąpić lada chwila. Żyjemy, jakbyśmy byli nieśmiertelni, bo de facto inaczej się nie da; gdybyśmy w każdej chwili myśleli o tym, to byśmy zwariowali, no chyba że ktoś jest nieuleczalnie chory. Choć znamy te hasła o “byciu tu i teraz”, “chwytaniu dnia” lub “życiu tak, jakby każdy dzień był twoim ostatnim dniem” - ale w istocie jest to trudne do realizacji. Więcej myślimy o przyszłości, a nie o teraźniejszości, ciągle na coś narzekamy, a tak naprawdę większość życia upływa nam na wypełnianiu sobie czasu, a nie na spędzaniu go w wartościowy, satysfakcjonujący sposób. Ta książka sprawia, że faktycznie zaczynamy się nad tym zastanawiać - że lepiej cieszyć się z tego, co mamy i być za to wdzięcznym, bo prawdopodobnie mamy wiele, zamiast marudzić i martwić się na zapas. Inne powiedzenie mówi, że “indyk myślał o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli” - i ono się nieraz sprawdza, niestety.
Metryczka:
Gatunek: powieść obyczajowa
Gatunek: powieść obyczajowa
Główni bohaterowie: Cherry, Allegra, Paula i inni
Miejsce akcji: Australia
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 498
Moja ocena: 5/6
Liane Moriarty, Zaledwie moment, Wydawnictwo Znak Literanova, 2025
Komentarze
Prześlij komentarz