Letnie niedziele - W drodze

Przełom lat 40-tych i 50-tych. Początkujący pisarz Sal Paradise próbując znaleźć sposób na swoje życie włóczy się po całych Stanach, gloryfikując beztroskę i piękno życia. Jego guru jest Dean Moriarty, osobnik, którego ciągle nosi, sądząc z opisu cierpiący na ADHD, a tak naprawdę będący chyba wariatem. Książka nie jest relacją z jednej podróży, ale tak naprawdę kilku wypraw podejmowanych w pewnych odstępach czasowych. Bohaterowie jeżdżą po Ameryce właściwie bez żadnego celu, tylko po to, by jeździć. Podróżują autobusem, stopem, pociągiem, samochodem, czasem pieszo. W trakcie tych wypraw czas wypełniają sobie głównie imprezami oraz podrywaniem dziewczyn.

Zgadzam się z Hanifem Kureishim, piszącym, że okrucieństwem jest czytać Kerouaca 20 lat później. To się mogło podobać może 50 lat temu, gdy dzieło Kerouaca było świeże, pokazywało zupełnie inny styl życia, nawiązujący do amerykańskich trampów, jakim był już Jack London. Bunt, odrzucenie tradycyjnych wartości, na których zbudowano Amerykę. Kontestacja konsumpcjonizmu, ucieczka od domku z ogródkiem. Ale dziś? Dziś, gdy każdy teoretycznie może żyć jak chce, epoka hippie dawno minęła, a ta wolność - szczerze mówiąc - trochę się nam przejadła? Ostatecznie po okresie buntu, każdy wcześniej czy później marzy o tym, by znaleźć sobie własne miejsce na ziemi, z rodziną i dobrym dochodem - nikt nie marzy, żeby wylądować pod mostem (no, może z wyjątkiem Charlesa Bukowskiego). Tymczasem Kerouac tą wolnością się zachłystuje. Jego bohaterowie są wagabundami i obibokami; pracować im się nie chce, bo przecież mają ciekawsze rzeczy do roboty. W związku z tym z pieniędzmi im się nie przelewa, najczęściej są bez grosza, czym też się szczególnie nie przejmują. Zawsze znajdzie się jakaś ciocia, która poratuje ich w potrzebie. Grono licznych znajomych, przewijające się przez karty powieści trudno zliczyć, podobnie jak dziewczyny w każdym mieście, porzucane bez zbędnych sentymentów.

Książka w zasadzie nie zawiera w sobie żadnych ciekawych treści. Jest jak ta rozmowa telefoniczna, które wszyscy znamy z tramwaju, kiedy jedna pani drugiej pani relacjonuje co robiła w trakcie dnia. Tutaj też znajdujemy drobiazgowy opis czynności zupełnie trywialnych, tego, co spotyka bohaterów w trakcie przemieszczania się przez kraj. Pierwsza lepsza telenowela byłaby ciekawsza. Fragmentami Kerouac zdradza talent pisarski, podobnie jak we Włóczęgach Dharmy, pisząc o krajobrazach, czy opisując piękno odwiedzanych miejsc. Włóczędzy Dharmy, napisani w bardzo podobnym stylu, wydali mi się znacznie ciekawsi, gdyż tam autor opisuje górskie wyprawy, pojawia się też sporo rozważań dotyczących zen i buddyzmu, takiej domorosłej filozofii, stylu życia "tu i teraz". Tutaj tego nie ma. W drodze sprawia wrażenie, jakby autor zupełnie nie miał pomysłu na fabułę. I pewnie tak było;  zdarza mi się pisać, że książka jest napisana tak, jakby autor przelewał na papier to, co mu przyjdzie do głowy, ale w przypadku Kerouaca naprawdę tak jest. Styl Kerouaca, nazwany przez niego "spontaniczną prozą" był krytykowany, bo sprawiał wrażenie, że autor nie poświęca na napisanie książki więcej niż kilka tygodni i że pisze, kolokwialnie mówiąc co mu ślina na język przyniesie (będąc prawdopodobnie "pod wpływem"). Faktycznie, bohater chwilami bredzi jak potłuczony. Sami oceńcie:
Terry przyniosła z domu koce, wszystko więc grało poza wielką włochatą tarantulą, która czaiła się w kącie spadzistego dachu stodoły. (...) Położyłem się na wznak ze wzrokiem wbitym w to stworzenie. Wyszedłem na cmentarz i wspiąłem się na drzewo. Na drzewie zaśpiewałem sobie Blue Skies. Terry i John siedzieli na trawie, jedliśmy winogrona. W Kalifornii wysysa się tylko sok z winogron, a skórki wypluwa, prawdziwy luksus. Zapadł zmrok.
I tak to idzie. Coś takiego nadało by się może na opowiadanie, ale 400 stron prozy? O nie. Jakoś nie wydaje mi się, by Kerouac chciał przekazać w tym jakieś głębsze myśli, przesłanie, jakie tej książce dorobiono...panorama Ameryki, amerykańskich miast i miasteczek wyszła mu pewnie zupełnie bezwiednie. Jeśli ktoś lubi podróżować, może jeszcze zrozumieć radość, jaką niesie sama jazda, obserwowanie krajobrazów, napawanie się umykającymi kilometrami. Ja lubię, ale i tak biblia bitników mi się nie podobała. Inna moja refleksja jest taka, że ta książka może się podobać przede wszystkim mężczyznom - no bo przecież który z nich nie marzy o tym, żeby rzucić wszystko, nie musieć się niczym przejmować i tylko zaliczać laski? Styl wiecznego chłopca. Legendy otaczające samego Kerouaca świadczą o tym, że ten styl wolnego ptaka fascynuje do dziś. Inspiruje wolne duchy. Panów, kobiety mniej (stąd duży rozrzut w ocenie tej książki). Kobietom pewnie nie spodoba się zupełny brak odpowiedzialności, jakim odznaczają się bohaterowie, a przede wszystkim ich stosunek do kobiet. Traktowane są tu one jako dupcie do przelecenia, ewentualnie źródło pieniędzy. Kiedy przestają być potrzebne - bohaterowie po prostu je zostawiają, jadąc sobie dalej i nie kłopocząc się żadnymi tłumaczeniami. Przyjaciel bohatera, Dean, ma dwie żony, każdą na innym końcu kraju (a trzecią jeszcze gdzieś w Denver) - i nie może się zdecydować z którą z nich chce być.

Problem w tym, że po jakimś czasie i bohater czuje się tą wolnością znudzony, dochodzi do wniosku, że w zasadzie wszędzie jest tak samo: smętnie i nudno. Cóż, trudno by dojść do innych wniosków, skoro nie ma się celu w życiu...

Metryczka:
Gatunek: powieść obyczajowa
Główny bohater: Sal Paradiso
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: przełom lat 40 i 50-tych XX wieku
Ilość stron: 404
Moja ocena: 2/6

Jack Kerouac, W drodze, Wyd. Prószyński i s-ka, 2012

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam opasłe tomiska

Komentarze

  1. Właśnie przeczytałam "Buddę z przedmieścia" Hanifa Kureishiego i też zwróciłam uwagę na to, co jedna z bohaterek mówi na temat książki "W drodze". Trzeba przyznać, że coś w tym jest.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później