Tybet. W drodze do Kumbum

Choć raz zacznę tradycyjnie. Elżbieta Sęczykowska jest artystą fotografikiem, muzealnikiem, animatorem kultury, autorką artykułów podróżniczych. W swojej książce dzieli się z nami swoimi wrażeniami z podróży do Tybetu, głównie do legendarnego klasztoru Kumbun, kolebki buddyzmu. Wspomnienia autorki przeplatają się w niej z informacjami o tybetańskich wierzeniach, nie tylko buddyzmie, lamaizmie, ale i prastarej religii bon. W drodze do Kumbum w księgarni zwraca uwagę formatem przypominającym album, gdyż połowę zawartości książki stanowią zdjęcia.

Książka ta jest jedną z .... dziwniejszych lektur, z jakimi miałam do czynienia. Nie z uwagi na temat, ale podejście do tematu. Na pewno nie jest to reportaż, gdyż brak tu jakiegokolwiek obiektywizmu. Autorka jest zafascynowana Tybetem, włącznie z wiarą w tradycyjną tybetańską medycynę. Dominuje w tej opowieści aspekt religijny.  Sęczykowska pisze o rytuałach, obrzędach, wtajemniczeniach, cudach. Bóstwach i demonach. Szamanach, mandali, lampkach maślanych, dźwięku konch, ale także o życiu nomadów na tybetańskich pustkowiach. O ile tekst o tybetańskiej duchowości jest ciekawy (dla zainteresowanych tematem), to jednak obraz Tybetu, jaki kreśli Sęczykowska to niesamowicie polukrowany obrazek, wersja dla turystów, którym Tybet kojarzy się właśnie tak, jak to Sęczykowska pisze już w pierwszych zdaniach książki: jako zaczarowana Kraina Śniegu. Magiczny, tajemniczy, zaczarowany, niedostępny - te słowa pojawiają się tu jak mantra. Ludzie tu wciąż żyją jak przed wiekami, praktykując bez przeszkód swoje wierzenia. Wszyscy są mili, pomocni i pokojowo nastawieni, bo przecież buddyzm to religia pokoju. Zaś życie w klasztorze to sielanka:
(...) w ciepłej porze roku klasztor przypomina podgórskie letnisko. Lamowie snują się leniwie pomiędzy świątyniami, gawędzą, siedząc na schodach, wystawiają instynktownie twarze do słońca, łapczywie chwytając jego cenne promienie. by skumulować je na długą, bardzo uciążliwą zimę.
Brakowało mi w tej książce takiej refleksji (poza refleksjami natury religijnej oczywiście, których tu bardzo wiele) nad tym, co autorka widzi, głębszego spojrzenia, poza to, co kryje się za widokiem śmiejących się mnichów, czy życzliwych nomadów. Nie dowiemy się z tej książki niczego na temat historii Tybetu, o samym klasztorze Kumbun autorka pisze tylko tyle (kilkakrotnie się powtarzając), że z jego okolic pochodzi Dalajlama oraz że jest to klasztor należący do sekty Żółtych Czapek. Czym jest ta sekta jednak - nie wyjaśnia. Najgorsze jest w tej książce to, że autorka nawet się nie zająknęła o aktualnej sytuacji politycznej Tybetu, o tym, że jest on pod chińską okupacją i że konsekwencją tego jest niszczenie tradycyjnej tybetańskiej kultury. Mając świeżo w pamięci lekturę świetnego Czerwonego Tybetu, nie mogłam o tym nie myśleć. Nie jest tak, że w klasztorach praktykuje się i naucza buddyzmu tak jak kiedyś, bez żadnych problemów. W kilku miejscach autorka wspomina, że klasztory zostały zniszczone, ale nie pisze dlaczego (i że dlatego, że zniszczyli je Chińczycy, a nie upływ czasu). Tak, podróż, którą opisuje Sęczykowska odbyła się 20 lat temu, nie było wtedy jeszcze komórek, ani kolei Pekin-Lhasa, ale podstawowych faktów to nie zmienia. Tymczasem fotografka pisze o tym tak, jakby cofnęła się w czasie do początków XX wieku i oglądała Tybet oczyma Heinricha Harrera, nie skażony cywilizacją. Inspiruje się Alexandrą David-Neel, która poznawała Tybet też w pierwszej połowie XX wieku. Zresztą styl osobistych wspomnień Sęczykowskiej również mocno trąci myszką - pisze ona z namaszczeniem, używając archaizmów (onegdaj, strawa, radowałam się), tak jak nie pisuje się już dzisiaj. Najdziwniejszy był fragment o wypadku, jakiemu uległa autorka - wypadkowi "prawie" śmiertelnemu, z którego jednak Sęczykowska wyszła bez szwanku dzięki medycynie tybetańskiej... Zarówno jeśli chodzi o warstwę wspomnieniową, jak i merytoryczną, więcej tu zachwytów i górnolotnych fraz, niż konkretów i faktów.

Jasne, autorka miała prawo przedstawić swoją wizję swojej ukochanej krainy. Trzeba było to jednak wyraźnie zaznaczyć - nie wolno zafałszowywać rzeczywistości i wmawiać ludziom, że dzisiejszy Tybet wygląda tak, jak to opisuje Sęczykowska. Zachwycać się umorusanymi dziećmi, ludźmi żyjącymi w brudzie i biedzie, krajobrazami, a zamykać oczy na prześladowania Tybetańczyków, na to, że ten buddyzm, o którym się autorka tak rozpisuje istnieje już praktycznie tylko na pokaz, a pradawne tradycje umierają. W wersji Sęczykowskiej nic takiego nie ma miejsca, a Tybet jest jedną wielką krainą szczęśliwości... Widać czym różnią się wspomnienia z wakacji od profesjonalnego reportażu. Oczywiście zdjęcia są piękne.

Gatunek: literatura podróżnicza
Główny bohater: Tybet
Miejsce akcji: Tybet
Czas akcji: lata 90-te XX wieku
Ilość stron: 400
Moja ocena:  3,5/6

Elżbieta Sęczykowska, Tybet. W drodze do Kumbum, Wyd. National Geographic, 2015

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam opasłe tomiska 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później