Powiedzieć, że Tybet to Chiny to tak, jakby powiedzieć, iż Polska pod zaborami to Rosja, Austria albo Prusy. Tybet przez całe wieki był niepodległym krajem, chwilami nawet potężniejszym od Chin. Jednak od ponad 70 lat, od 1959 roku kraj ten znajduje się pod chińską jurysdykcją, jego duchowy przywódca przebywa na emigracji i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Chiny to bowiem jedno z najpotężniejszych państwa świata i prężna gospodarka, z którą nikt nie chce zadzierać. Wiadomo - w polityce liczy się to, kto jest silniejszy i kto ma więcej argumentów, a nie to, kto ma rację. Argumentami Tybetu są wielowiekowe tradycje kraju gdzie ponad wszystko umiłowano religię. Ludzi, dla których stan posiadania jest mniej ważny, niż stan ducha. Żyjących w zgodzie z naturą. Te wszystkie argumenty zdecydowanie przegrywają z siłą i pieniądzem. Tybet został podbity przez chińskich komunistów pod płaszczykiem "uwalniania od niewolnictwa" oraz niesienia nowoczesności. Wyglądało to tak, że Tybetańczycy byli prześladowani, ich klasztory bombardowane i burzone, tybetańskie skarby zagrabione i wywiezione do Chin. Do Tybetu natomiast zaczęli napływać rdzenni Chińczycy, niejako kolonizując tę krainę, mający przywileje i władzę, w przeciwieństwie do ubezwłasnowolnionych i dyskryminowanych we własnej ojczyźnie Tybetańczyków. Polityka chińska wobec Tybetu zmieniała się: raz była bardzo zaostrzona, innym razem zliberalizowana, jak po dojściu do władzy Den Xiaopinga. Dużo zależy też od tego, kto stoi u steru lokalnych władz, a coraz częściej są to Tybetańczycy, a nie Chińczycy. Nie zmienił się jednak zasadniczy kurs, który ma na celu sinizację tego kraju, zniszczenie jego unikalnej kultury, wtopienie jej w państwo chińskie. Inaczej rzecz ujmując: wilk założył kapelusz i udaje pasterza.

Dziennikarz i reporter, Robert Stefanicki opowiada o współczesnym Tybecie, na przestrzeni kilkunastu lat, gdy odwiedzał to państwo. Pisze o zmieniających się politycznych wiatrach, o nowoczesnej Lhasie, o odbudowanych klasztorach, będących już tylko fasadą, a nie prawdziwymi świątyniami. Znajdziemy także w tej książce zarys (króciutki) historii Tybetu oraz rozdziały o wyborze Dalajlamów i Panczenlamów. Jest sporo o tybetańskiej mentalności, tak bardzo różniącej się od chińskiej. Niby dwa narody tak blisko siebie żyjące, a tak odmienne. Dla Chińczyka najważniejsza jest korzyść, pieniądz oraz posłuszeństwo władzom, dla Tybetańczyka duchowość. I dlatego Tybetańczycy z Chińczykami przegrywają. Dla mnie zawsze najsmutniejszą częścią opowieści o Tybecie, obok niszczenia jego kultury i zabytków jest to, jak Chińczycy dewastują naturalne środowisko w tej krainie i niszczą jego piękno: stawiają tamy na rzekach, betonują ich koryta, ryją w ziemi, doprowadzając do erozji gleby, wycinają lasy. Również kameralne, zbudowane według starożytnej mądrości miasta, zamieniane są na betonowe molochy, tak typowe dla chińskich miast. Pałac Potala, zbudowany na wzgórzu, niegdyś widoczny z każdego miejsca Lhasy, dziś został przesłonięty przez wieżowce. Chińczycy robią to wszystko nie pytając oczywiście Tybetańczyków o zdanie. Przykro czytać o brudzie i bylejakości, typowych niestety we wschodniej i komunistycznej mentalności. Trudno mi wyobrazić sobie, co czuł Heinrich Harrer (autor Siedmiu lat w Tybecie), kiedy powrócił do Tybetu w latach 80-tych i oglądał przemianę, jaką przeszedł ten kraj. Stefanicki zauważa jednak, że Chińczycy nie robią Tybetowi niczego, czego przedtem nie zrobiliby sami sobie: oni przecież zniszczyli również swoje zabytki, zrównali z ziemią Zakazane Miasto w Pekinie, pobudowali wszędzie domy z betonu, a z ekologią się w najmniejszym stopniu nie liczą. Jak to jest, że ten kraj niegdyś cywilizowanych ludzi, kraj wynalazców, zmienił się w kraj barbarzyńców?

Źródło
Czerwony Tybet nie jest jednak opowieścią li tylko o cierpieniach narodu tybetańskiego, jak można by sobie pomyśleć. Nie jest to obraz czarno-biały: Stefanicki zachowuje w swojej książce obiektywny, wyważony ton. Pokazuje na przykład, że Tybetańczycy de facto sami byli sobie winni utraty państwowości (podobnie jak słaba Rzeczypospolita Polska niegdyś). Owszem, agresji nic nie usprawiedliwia, lecz Tybet był krajem zacofanym, rządzonym przez teokrację i niezdolnym do obrony samego siebie. Zastanawia się również Stefanicki nad tym, czy Chiny faktycznie zarabiają na okupacji Tybetu oraz nad tym, jakie korzyści przynieśli Chińczycy Tybetowi. Pokazuje, że Tybetańczycy są ludźmi takimi, jak wszyscy, że nie oparli się kulturze konsumpcyjnej, że wśród kolejnych pokoleń zanikają coraz bardziej tradycyjne wartości (co jest oczywiście spowodowane przez taką, a nie inną chińską politykę: zamykanie klasztorów, promowanie chińskiego języka, zabranianie nawet trzymania portretów Dalajlamy), że są tacy, co przeszli na stronę okupanta, a większość jest bierna i zastraszona. Obala mity o buddyzmie tybetańskim. Wreszcie sporo pisze autor o prozachodniej polityce Dalajlamy i jego "drodze środka", obliczonej na przeczekanie - czy słusznej? Biorąc pod uwagę fakt, że w miarę rosnącej potęgi Chin, żadnemu państwu, nawet Stanom Zjednoczonym, nie opłaca się Państwu Środka podskakiwać. Nie wspierają Tybetu nawet sąsiedzi - Indie oraz Nepal (zwłaszcza że ten drugi również jest od kilku lat komunistyczny i prochiński). W obronie Tybetu występują obrońcy praw człowieka, organizacje pozarządowe, znani ludzie, potępiając chińską okupację, ale co to zmienia? Jak w ezopowej bajce: wśród serdecznych przyjaciół chińskie psy zjadają tybetańskiego zająca... Dziś XVI Dalajlama obchodzi 80-te urodziny. A co będzie, kiedy Jego Świątobliwości zabraknie? Kiedy zabraknie tego, który obecnie jest dla wszystkich Tybetańczyków bezwzględnym autorytetem, dzięki któremu głos Tybetu jeszcze w ogóle słychać na międzynarodowej arenie?

Być może Chiny przyniosły Tybetowi nowoczesność, tylko że ta nowoczesność jest korzystna głównie dla samych Chińczyków. Tybetańczycy mają utrudniony dostęp do edukacji (nadal 50% społeczeństwa jest analfabetami), opieki zdrowotnej, a także wszelkiej dobrej pracy i stanowisk - te są zarezerwowane dla Hanów. A pracować trzeba o wiele ciężej, niż kiedyś. Dlatego wielu Tybetańczyków wybiera emigrację. Krótko mówiąc, obraz Czerwonego Tybetu jest daleki od polukrowanego obrazka, z jakim być może się nam ta kraina kojarzy. Stefanicki pokazuje Tybet takim, jakim jest dziś naprawdę, a nie takim, jakim widzą go turyści. My być może nawet chcielibyśmy, by Tybet pozostał takim skansenem: umorusane dzieci, uśmiechnięci mnisi, kobiety w kolorowych strojach, powiewające flagi modlitewne. Tyle tylko, że ten obrazek jest tylko fasadą, wykreowaną przez Chińczyków, którzy tybetańską kulturę zamienili w atrakcję turystyczną, zadeptywaną przez miliony przyjezdnych. Głównie z Chin, bo turyści z Zachodu stanowią tam znikomy procent. Nie dlatego, iżby Tybet był niedostępny - jak niegdyś - w sensie logistycznym. Od kilku lat działa przecież nawet kolej Pekin - Lhasa. Co tylko wzmaga chińską ekspansję. Jednak zagraniczni turyści są do wstępu zniechęcani mnogością formalności, jakie trzeba spełnić, by się tam dostać. Od kilku lat kurs chińskiej polityki wobec Tybetu znów się zaostrzył: kraina ta jest coraz bardziej zamknięta dla ludzi z zewnątrz i coraz bardziej inwigilowana od wewnątrz. Tybetańczycy boją się mówić prawdę o tym, co naprawdę myślą o chińskich poczynaniach i są coraz bardziej przygnębieni sytuacją.

Cóż jeszcze mogę napisać o tej książce? Nie jest ona sensu stricte reportażem, gdyż znajduje się w niej zbyt dużo wstawek historyczno-politycznych. Dla mnie ważne było to, iż Stefanicki pisze o tych kwestiach "po coś". Nie po to, by było, nie po to, by nadmuchać tekst, ale by pokazać kontekst. Każde słowo jest tu przemyślane, jest tu mnóstwo niuansów, a co więcej, choć mowa o polityce, książka ani w jednym miejscu mnie nie znudziła. Przeczytałam ją z ogromnym zainteresowaniem, doceniając wyjątkowo dobry, literacki styl autora, nie pozbawiony ciętych uwag, inteligentnych spostrzeżeń i czarnego humoru. (Panie Robercie, pan coś jeszcze napisał? - bo chętnie bym poczytała). Publikacja zawiera kalendarz najważniejszych dat w historii Tybetu (przydatny) oraz słowniczek (bardzo potrzebny). Czy czegoś brakuje? Tak - zdjęć (wiem, że to nie jest książka podróżnicza, a jednak chciałoby się zobaczyć to, co opisuje autor) oraz bibliografii, bo Stefanicki często powołuje się na różne źródła.

Dla nas, ludzi Zachodu Tybet ciągle chyba jeszcze funkcjonuje jako mityczna kraina szczęśliwości. Enklawa miłości, spokoju, nieskalanej przyrody. Którą już dawno nie jest. Mógłby nią być - wystarczy popatrzeć na Bhutan, reformujący się w swoim tempie i nie wadzący nikomu. Tymczasem rabunkowa i agresywna chińska polityka przyniosła wiele zła i niewiele dobrego. Jak powiada chińskie przysłowie: źle zerwany melon nie może być słodki.  Warto o tym wszystkim pamiętać, jeśli ktoś myśli o wybraniu się do Chin, a w tym do Tybetu. Albo nawet oglądając zdjęcia pełne uśmiechniętych tybetańskich dzieci. I warto, bardzo warto przeczytać Czerwony Tybet - bardzo polecam.

Gatunek: literatura faktu
Główny bohater: Tybet
Miejsce akcji: Tybet
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 471
Moja ocena:  6/6

Robert Stefanicki, Czerwony Tybet. Komunizm w Krainie Śniegu, Wyd. Agora, 2014

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam opasłe tomiska 

Komentarze

  1. Uwielbiam tego typu ksiązki, więc zapisuję tytul.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto. Ja chyba kupię sobie tę książkę na własność.

      Usuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później