There's a hole in my soul (Ona)
Wyobrażam sobie,
że mam komputer, z którym mogę rozmawiać. Przychodzę do
domu i wyżalam mu się z kłopotów w pracy, z tego, że znowu popsuł się tramwaj, opowiadam o
osobistych problemach, rzeczach, których nie powiedziałabym
nawet partnerowi/partnerce, traktuję go jak przyjaciela, a nawet darmowego
psychoterapeutę. A on zawsze wie, co doradzić, bo przecież jest
inteligentny, a w dodatku kompatybilny z moją osobowością.
Żartujemy sobie razem, śmiejemy się, poznajemy się coraz
lepiej. I w dodatku ten komputer ma głos (tu piszę z perspektywy
kobiety) Benedicta Cumberbatcha... Albo Marcina Dorocińskiego.
Aaaaah. Osobiście
chciałabym mieć takie cacko. Nie trzeba po nim sprzątać,
prać i użerać się z jego humorami. Mało tego, to on sam robi
porządek w moim komputerze, odpowiada na emaile, płaci rachunki,
radzi sobie ze spamem... Nie zakochałabym się?
Same (i sami)
widzicie, że taka sytuacja nie jest bynajmniej tak absurdalna, jak
by się wydawało na pierwszy rzut oka. Ja w każdym razie doskonale
ją mogę zrozumieć. Czy w zasadzie na tej samej zasadzie ludzie nie
zakochują się w kimś, poznanym przez internet (kiedyś popularne
komunikatory)? Albo nawet w fikcyjnej postaci, dajmy na to w
serialowym bohaterze – wiemy przecież, że on nie istnieje, a mimo
to nie możemy mu się oprzeć... Theodore, bohater filmu Ona (her), żyjący w jakiejś (chyba
niedalekiej) przyszłości posiada właśnie taki komputer. A
właściwie inteligentny system operacyjny. Jest w trakcie rozwodu, z
którym nie może się pogodzić i rozmowy z „OS-ką” przynoszą
mu ulgę, a wkrótce stają się coraz bardziej intymne. Theodore
zauważa, że się zakochał. Woli OS od żywej (i pięknej)
dziewczyny. Mowa jest nawet o „uczuciach”. Właściwie
jedynym problemem jest fakt, że OS-y nie mają ciała (można
powiedzieć, iż to intelekt w czystej postaci), więc nie ma mowy o
fizycznych kontaktach. Do czego to jednak doprowadzi? Skoro system
jest inteligentny, ma zdolność uczenia się i samodoskonalenia,
szybko może prześcignąć swojego właściciela. A wyobraźcie
sobie, że pokłóciliście się z waszym OS-em i wskutek tego
jesteście odcięci od komputera, bo OS się obraził...
W filmie Spike'a
Jonze'a nie chodzi o „wojnę światów”, lecz o studium
samotności. Theodore żyje w świecie jednostek – wprawdzie
pokazano tam jedną, czy dwie pary, ale kiedy się przyjrzeć temu,
co się dzieje na ekranie, np. kiedy bohater jest na ulicy – to
można zauważyć, że wszyscy ludzie są sami, pojedynczy. To świat,
w którym wchodzi się w bliskie relacje z maszynami, z komputerami,
a nie z innymi ludźmi. Nikogo nie dziwi mówienie do siebie na ulicy
– a właściwie mówienie do swojego komputera (o wymiarach
telefonu) – bo każdy to robi. Gna przed siebie, nie zwracając
uwagi na innych, pogrążony w swoich myślach. W istocie jesteśmy
już dziś jedną nogą w takim właśnie świecie: uwiązani do
swoich komórek, ze słuchawkami na uszach i ze wzrokiem utkwionym w
ekran smartfona. Taką rzeczywistość opisał już Ray Bradbury...
Cały ten obraz,
ta sytuacja jest niesłychanie przygnębiająca – a przynajmniej na
mnie to tak podziałało. Theodore ma całkiem fajną pracę, w
której może wykorzystać swój pisarski talent, żyje w ładnym
otoczeniu (te pastelowe kolory), wszystko wydaje się być ok, tyle
tylko, że czuje się ciut rozbity wskutek rozpadu swojego związku.
A mimo to sprawia wrażenie potwornie osamotnionego, tak zwyczajnie
po ludzku nieszczęśliwego. Podkreśla to nawet sposób w jaki chodzi, lekko przygarbiony, wtapiając się w tło. Relacja z OS-ką tylko pogłębia ten
problem, choć bohater chyba nie zdaje sobie z tego sprawy, bo ich
„związek” rozwija się zupełnie tak, jak każdy normalny
związek, z innym człowiekiem. Szkoda, że w filmie nie pogłębiono
wątku nieudanego małżeństwa Theodora, bo wtedy mielibyśmy
większą wiedzę na temat tego, czy jego problemy mają źródło w
nim samym, czy też stanowią szerszy, społeczny problem. No i czy
program – nawet superinteligentny – może mieć uczucia? Tu chyba
twórcy filmu posunęli się za daleko: nie wyobrażam sobie tego; emocje a intelekt to dwie różne sprawy.
Film jest bardzo
kameralny, występuje tu w zasadzie jedynie kilku aktorów i to w
rolach raczej drugo- i trzecioplanowych. W roli głównej Joaquin Phoenix.
Dobry, ale mnie nie zachwyca, bo nie jest jakoś moim ulubionym
aktorem (nie mogę mu zapomnieć roli sadystycznego cesarza w
Gladiatorze), a zwłaszcza w niezbyt atrakcyjnym emploi u Jonze'a. W
roli OS-ki – czyli jedynie głosu – Scarlett Johanson, co jest
zrozumiałe, skoro aktorka ta jest postrzegana jako seksbomba, do
czego również przyczynia się jej charakterystyczny, schrypnięty
głos. Film jest ładny wizualnie, mamy nowoczesność do potęgi, ale taką, w jakiej sami chcielibyśmy funkcjonować. To tyle jeśli chodzi o techniczną stronę – ścieżka
dźwiękowa w tym filmie jest praktycznie niezauważalna, poza
końcowymi akordami.
Ona to film o
miłości, trochę komedia, bardziej jednak melodramat, mnie wydał
się smutny i melancholijny, mimo tego, że film ma lekką formę. Nie ma
tu słowa potępienia, moralizowania na temat tego, że bohaterowie
żyją w zatomizowanym społeczeństwie, skazanym na związki z
maszynami. Wprost przeciwnie – inni ludzie Theodora rozumieją, a
nawet popierają. Nic strasznego się nie dzieje. Związek z systemem operacyjnym pokazany jest jak coś normalnego, a nie ewenement. Widz sam chciałby
mieć taki system (jak powyżej). A może wirtualne związki to
jednak lekarstwo na samotność? Kolejna wariacja na temat samotności
i głodzie uczuć, jednak dosyć oryginalnie podana. Warto zobaczyć
i zadumać się nad tym, co nas czeka w niedalekiej przyszłości.
Ta samotność jest rozdzierająca, ale mimo wszystko mam wrażenie, że na mnie film zrobił mniejsze wrażenie niż na Tobie :)
OdpowiedzUsuńNa pewno jest to jeden z lepszych filmów, jakie widziałam ostatnio (ale bardziej podobał mi się American Hustle)
Usuń