Opowieści z miasta wdów
Jest
takie powiedzenie, że mężczyzna jest kobiecie potrzebny jak rybie
rower. Kolumbijski pisarz, James Cañón właśnie
udowadnia to swoimi Opowieściami z miasta wdów. Choć wydaje mi
się, że chciał dowieść czegoś wręcz przeciwnego.
Małą kolumbijską
mieścinę Mariquitę pewnego dnia odwiedza oddział partyzantów,
porywając i wcielając w swoje szeregi wszystkich mężczyzn i
chłopców. Partyzanci uchodzą w las, toczyć swoją wojnę, o
której przeciętny Kolumbijczyk nie chce niczego wiedzieć i nie ma
ochoty się w nią mieszać. W miasteczku zostają same kobiety,
dzieci i... ksiądz. W ten sposób rozpoczyna się powolne umieranie
Mariquity, w której nie ma komu rządzić. Na upadek skazany jest
miejscowy burdel, a wraz z upływem czasu i rozwiewaniem się nadziei
na to, iż mężczyźni wrócą, pojawia się problem z przetrwaniem
całej społeczności, jako, że nie ma też komu płodzić dzieci...
Tymczasem mężczyźni gdzieś tam się biją i wyżynają...
Choć fabuła Opowieści
umiejscowiona jest na przełomie XX i XXI wieku, mamy wrażenie, że
przenieśliśmy się jakieś 100 lat wstecz. W Mariquicie nie ma
prądu, bieżącej wody, kanalizacji, telefonów, ani innych
dobrodziejstw cywilizacji. Nie ma również dróg dojazdowych do
miasteczka. Nie docierają zatem do niego wieści z szerokiego
świata. Nikt tu nie ogląda Mundialu na najbardziej nawet
zdezelowanym telewizorze. Warunki życia zatem niewiele różnią się
od egzystowania w jakiejś indiańskiej wiosce, a jej mieszkańcy
mogą czuć się jak jedyni ludzie na tej ziemi. Dla niektórych to raj
(ile osób marzy o tym, by uciec z miasta i zaszyć się na wsi
zabitej dechami), ale w południowoamerykańskich realiach miejsce to
jest raczej piekłem na ziemi.
Na portalu Lubimy czytać dałam tej powieści sześć gwiazdek, co oznacza, że moja ocena jest całkiem niezła. Za sam styl powinnam ocenić Opowieści z miasta wdów znacznie wyżej. Cañón pisze powiem językiem melodyjnym, potoczystym, świetnie stwarza duszną atmosferę Mariquity, zagubionej w kolumbijskich lasach i wydaje się, że zapomnianej przez cały świat. Pisarz posiada lekkie pióro oraz niezły talent do snucia niesamowitych historii i kreowania wyrazistych bohaterów. Można się przy lekturze uśmiechnąć, a nawet nieźle uśmiać, bo perypetie wdów są tak absurdalne. Dla kontrastu opowieści z miasta wdów dopełniają wstawki z ziemi partyzantów i paramilitarnych, toczących ze sobą bratobójczą wojnę, wstawki całkiem już realne, krwawe i przerażające. Opowieści z miasta wdów teoretycznie miały być napisane w duchu realizmu magicznego, ale akurat to Cañónowi się nie udało; owszem jest tu kilka małych elementów tego stylu, ale do prawdziwego realizmu magicznego mu daleko. Całość raczej idzie w stronę groteski, a trochę utopii. Można nawet się zastanawiać, czy historia Mariquity nie jest aby autentyczna, tyle, że podrasowana o fantastyczne elementy, na takiej zasadzie jak niezwyczajne wydarzenie urasta do miana legendy.
Na portalu Lubimy czytać dałam tej powieści sześć gwiazdek, co oznacza, że moja ocena jest całkiem niezła. Za sam styl powinnam ocenić Opowieści z miasta wdów znacznie wyżej. Cañón pisze powiem językiem melodyjnym, potoczystym, świetnie stwarza duszną atmosferę Mariquity, zagubionej w kolumbijskich lasach i wydaje się, że zapomnianej przez cały świat. Pisarz posiada lekkie pióro oraz niezły talent do snucia niesamowitych historii i kreowania wyrazistych bohaterów. Można się przy lekturze uśmiechnąć, a nawet nieźle uśmiać, bo perypetie wdów są tak absurdalne. Dla kontrastu opowieści z miasta wdów dopełniają wstawki z ziemi partyzantów i paramilitarnych, toczących ze sobą bratobójczą wojnę, wstawki całkiem już realne, krwawe i przerażające. Opowieści z miasta wdów teoretycznie miały być napisane w duchu realizmu magicznego, ale akurat to Cañónowi się nie udało; owszem jest tu kilka małych elementów tego stylu, ale do prawdziwego realizmu magicznego mu daleko. Całość raczej idzie w stronę groteski, a trochę utopii. Można nawet się zastanawiać, czy historia Mariquity nie jest aby autentyczna, tyle, że podrasowana o fantastyczne elementy, na takiej zasadzie jak niezwyczajne wydarzenie urasta do miana legendy.
Dlaczego zatem
moja ocena Opowieści nie jest wyższa? Ano dlatego, że cały czas
przy ich czytaniu coś mi zgrzytało na poziomie – nazwijmy to –
ideologiczno-genderowym. Powieść reprezentuje wybitnie
męskocentryczny punkt widzenia, sprowadzający się do przekonania,
że kobiety bez mężczyzn nie są w stanie sobie poradzić. Przy
czym brak tu konkretnych przykładów czynności, do których
koniecznie potrzebny jest mężczyzna – poza spółkowaniem
oczywiście. Większość kobiet opisanych jest przez pryzmat urody
(jeśli dana bohaterka jest jeszcze na tyle młoda), a tu autor ma
wybitne "upodobanie" do kobiet brzydkich. Właściwie z każdą jest
coś nie tak: a to ma wąsik, a to brodawki, a to spiczasty nos, a to
brzydko pachnie (motyw skądinąd częsty w realizmie magicznym). Nic
dziwnego, że są starymi pannami, oczywiście zgorzkniałymi. Są one
spętane narzuconymi im rolami społecznymi i stereotypami. Na domiar
złego niedouczone (wiele jest analfabetkami), głupie i leniwe. Nie
potrafią wziąć się do roboty, dlatego głodują, a miasteczko
chyli się ku upadkowi. Dzieci są niewychowane i agresywne –
pewnie też dlatego, że wychowują je kobiety. Szkoła zresztą nie
funkcjonuje. Ta żałosna banda wdów i starych panien nie potrafi
sobie poradzić nawet z brakiem zegarka! Widziałam w tym mizoginizm,
coś na kształt takiego przekonania, jakie wynosimy z Seksmisji: że
świat zdominowany przez płeć piękną byłby jakąś koszmarną
anomalią.
Miałam takie
odczucie, że pisarz kompletnie nie wie jak myślą i o czym marzą
kobiety. Nie potrafiąc wczuć się w ich psychikę, stworzył je na
podobieństwo mężczyzn: mentalnie właściwie niczym się one od
nich nie odróżniają. Zatem mieszkanki Mariquity, zamiast zająć
się rozwiązywaniem praktycznych problemów obijają się i gonią
za mrzonkami. Naczelniczka jest niekompetentna, zamiast zarządzać,
wprowadza chaos, wpadając na coraz głupsze pomysły, i (podobnie
jak typowy męski przedstawiciel władzy) jest zainteresowana głównie
utrzymaniem się na stanowisku. Przede wszystkim jednak kobiety w Mariquicie marzą o tym, żeby mieć
faceta i są gotowe rzucić się na pierwszego lepszego, by tylko
posmakować trochę „miłości”. Cóż, może tak zachowują się
nastolatki, lecz dojrzałe kobiety nie myślą jednak cały czas o
jednym... Dopiero pod koniec powieści autor
się rehabilituje, kierując mieszkanki Mariquity w jakimś
pozytywnym kierunku i pozwalając im wyjść zwycięsko z
konfrontacji z mężczyznami. Ale trwa to bardzo długo...
Nie
jestem przekonana, czy matka, babka pisarza i wszystkie kobiety na
świecie, którym Cañón
zadedykował swoją powieść odbiorą ją jako oddanie im hołdu.
Mnie pomysły Cañóna na "kobiecą utopię" trochę zirytowały i wcale nie rozśmieszyły,
a końcowy „triumf” kobiet na ziemi mężczyzn, nie przekonał.
Zamknęłam książkę z poczuciem, że ta wspólnota zbudowana w
Mariquicie ostatecznie i tak zostanie rozsadzona przez tych chłopców,
których narodzin tak bardzo pragnęły bohaterki. I wszystko wróci
do „normy”. Jaki jest świat mężczyzn też zresztą autor pokazuje: to świat
wojny, bezsensownego okrucieństwa, przelewu krwi...
James Cañón, Opowieści z miasta wdów i kroniki z ziemi mężczyzn, Wyd. Świat Książki, 2013
James Cañón, Opowieści z miasta wdów i kroniki z ziemi mężczyzn, Wyd. Świat Książki, 2013
Dla mnie ta książka nie była ny ciekawą lekturą. Nie wiem dlaczego ale jakoś nie interesuje mnie ta tematyka za bardzo :)
OdpowiedzUsuńCzytałam książkę jakiś czas temu i pamiętam, że czytało mi się ją całkiem przyjemnie, jednak niekiedy także denerwował mnie sposób przedstawienia kobiet, które niby dobrze sobie radzą, jednak z drugiej strony bez mężczyzny ani rusz...
OdpowiedzUsuń