Bo to zła kobieta była, chciałoby się rzec. Nie chodzi o to, że nazbyt silna, twarda, męska, jak na standardy owych czasów - koniec lat 20-tych XX wieku. Wcale nie o to, że jeździ na koniu w spodniach i bryczesach, z orłem na ręce, zamiast, jak przykładne amerykańskie żony w owych czasach, rezydować w mieście, nie brudząc sobie pracą rąbka sukienki. Nie, coś z nią rzeczywiście jest nie tak, co wiadomo już od pierwszej sceny, gdy nie powstrzymuje swojego męża przed popełnieniem morderstwa.

Serena Pemberton wraz ze swoim świeżo poślubionym małżonkiem przybywa w Apallachy, do Karoliny Północnej, by zamieszkać w obozie wyrębu drewna i nadzorować jego pracę. To jego "włości", ale ona bardzo szybko wdraża się w tartaczny biznes, zdobywając sobie szacunek mężczyzn. Niczego się nie boi, nie ma kompleksów i zawsze ma rację. Pemberton jest twardy, lecz ona w niczym mu nie ustępuje, a on we wszystkim się jej radzi. Zachodzi pytanie kto z tej dwójki jest bardziej bezwzględny. Wkrótce szacunek przeradza się w strach... Strach wcale nie ciemny, zabobonny, wynikający z tego, że kobieta odstaje od społecznej normy, lecz strach uzasadniony. Serena idzie bowiem po trupach do celu - i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Do tego Pembertonowie walczą z naturą, starając się ją nie tylko ujarzmić, a wręcz unicestwić. Drzewa wycinają dla zysku, zwierzęta zabijają dla rozrywki... Działają w Stanach Zjednoczonych, ale Serena myśli już o Brazylii, gdzie rosną całe połacie dziewiczych lasów. W tamtych czasach nikt się nie przejmował ekologią, ludzie po prostu brali sobie ziemię w posiadanie, tak jak Serena nie myśląc o tym, co będzie w przyszłości. Jeśli gdzieś ostał się ostatni osobnik jakiegoś gatunku, koniecznie trzeba było go zabić, by dołączyć go do zbioru trofeów. Powieść - tak myślę - jest głosem w obronie dewastowania przyrody przez człowieka, dewastacji, która być może już zaszła za daleko, by to naprawić. Stopniowo skala i konsekwencje tego, co robią, dociera nawet do prostych pilarzy, zatrudnionych przy wyrębie lasu: 
Kiedyś roiło się tu od pstrągów, w tym strumieniu. Nieraz łowiliśmy tu coś na kolację, ty i ja. Teraz nie złapiesz tu nawet klenia. 
- Była też zwierzyna - zauważył Ross - Jelenie, króliki i szopy. 
- Wiewiórki, niedźwiedzie, bobry i rysie. 
- I pumy - dodał Ross - Widziałem jedną dziesięć lat temu na tym wzgórzu, ale potem już nigdy więcej. (...) I sam przyłożyłem do tego rękę. 
- Musieliśmy wykarmić rodziny - zastrzegł Henryson
- Tak, prawda - zgodził się Ross - Zastanawiam się tylko, jak je wykarmimy, kiedy już padną wszystkie drzewa i nie będzie żadnej roboty. (...)
- Wygląda jak ta ziemia we Francji, co to o nią walczyliśmy, a potem ci, którzy dowodzili dali nam odetchnąć. Jak patrzę na to, to czuję tak samo. 
- Co czujesz? - spytał Henryson
- Że zabito i zniszczono tyle, że to nigdy już nie odżyje. Nawet ci, co ich nie było wtedy, też tak czuli. To byłoby jak życie na cmentarzu. (...) 
- Myślę, że tak będzie wyglądał koniec świata - oznajmił McIntyre i żaden z nich nie otworzył ust, by zaprzeczyć.
Wracając do Sereny, udała się ta postać autorowi powieści, jeśli chodzi o odczucia, jakie budzi w czytelniku: ilekroć czytałam o tym, jak mówi ona o swoich planach kolejnej wycinki drzew, miałam ochotę udusić ją gołymi rękami. Do tego w miarę rozwoju akcji okazuje się, że Serena to postać tak zła, jakby wręcz pochodziła z innego świata, jakby zeszła z kart mitów albo została przysłana z samych piekieł, idealna w tej niegodziwości, którą czyni. Okrutna, mściwa i bezlitosna. Nie chce mówić o swojej przeszłości, przyszłość dla niej też nie istnieje, skoro jest zdolna wykarczować wszystko, co spotyka na swojej drodze i jeszcze wypalić to siarką i ogniem. Wydaje się, że w końcu, by sprawiedliwości stało się zadość, otworzy się ziemia i pochłonie ich oboje, by trafili tam, gdzie ich miejsce, czyli do piekła. Ją i Pembertona, który jest niewiele lepszy. Cóż bowiem można powiedzieć na obronę człowieka, który wie, że jego żona chce zabić jego dziecko i nic nie robi, by ją powstrzymać? Nawiasem mówiąc, nie umiem wyobrazić sobie w tej roli Bradley'a Coopera.

Niestety, wydaje mi się, że Ron Rash o ile wykreował zaczątki ciekawych postaci, to poległ na polu stworzenia po prostu interesującej opowieści. Dziwne to, ale to już jest któraś książka, czytana przeze mnie ostatnio, co do której formułuję te same zarzuty: za dużo słów, za mało treści. To znaczy interesującej treści, bo w sumie opisy przyrody, czy prozaicznych czynności, to też treść. Tylko, czy czytelnik naprawdę musi wiedzieć, że wzięła butelkę, podważyła metalowy kapsel kciukiem i poczuła, aż ustępuje albo że przechodząc koło stacji Esso przekroczyła kałużę, w której mieszała się benzyna z wodą, tworząc oleistą tęczę. Co to wnosi? Ano nic. Gdy wzięłam Serenę do ręki, z początku pomyślałam sobie: fajna, coś z tego będzie, tym razem nie będę narzekać. Jednak mój entuzjazm opadał, bo na kolejnych stronach nie odnajdowałam nic, co wciągnęłoby mnie w treść książki. Akcji tu niewiele, większa część książki zasadza się na ukazaniu ciężkiej pracy przy wyrębie lasu, łącznie z wieloma technicznymi szczegółami takiej pracy oraz rozprawianiu o interesach (zakupie kolejnych ziem i wycinaniu kolejnych lasów). Ileż można czytać o kładzeniu bocznic kolejowych, o miejscowościach, których nazwy nic czytelnikowi nie mówią, o tym, jak szumi las, kwitną kwiaty (lub pada śnieg - w zależności od pory roku) i padają kolejne drzewa, a ptaki nad nimi fruwają? To, co zainteresowałoby czytelnika rozgrywa się raczej "za kulisami", a o tym, że coś się jednak wydarzyło dowiadujemy się post factum z pogaduszek drwali, komentujących sytuację, niby loża szyderców. Czytając takie powieści, mam wrażenie, że ich autorzy umieją jedynie stworzyć scenerię opowieści, ale już nie mają pomysłu jak sprawić, by w książce panowało odpowiednie napięcie. Niekończące się drobiazgowe opisy sprawiają, że wszystko dzieje się w żółwim tempie, a przez to, że czytelnik nie jest świadkiem ważnych wydarzeń, spływają one po nim, jak woda po kaczce. Weźmy chociażby taki fragment, w którym wręcz dosłownie widać, co mam na myśli:
Wspięli się na okno, wciąż podtrzymując się wzajemnie, wokół nich padały odłamki szkła, które obracały się i załamywały światło jak kalejdoskop. Ich stopy opierały się przez chwilę na parapecie, potem wysunęły się na zewnątrz. A potem spadali, tak powoli, że nie mieli wrażenia pędu, tylko zawieszenia. Pemberton doświadczył chwili bezwładności, jakby byli zanurzeni w wodzie.
Autor nie poradził sobie również z wykreowaniem bohaterów swojej historii. Co prawda napisałam wcześniej, że Serena mu się udała, ale z drugiej strony ta postać jest zupełnie nierealna, zbyt posągowa. Kim naprawdę jest? O co jej chodzi? Do czego dąży i co nią kieruje? Dlaczego jest tak bezwzględna? Dlaczego jest gotowa nawet zniszczyć cały świat, byle osiągnąć swój cel? Jakby zapomniała, że sama nie jest nieśmiertelna. Ron Rash nie daje odpowiedzi na żadne z tych pytań. Usiłowałam wniknąć w psychikę tej kobiety i nie potrafiłam. Jest ona nieprzenikniona jak marmur. Jest jak piękna, lecz okrutna czarownica z bajek: zła po prostu dlatego, że jest zła. Podobnie enigmatyczną postacią jest Pemberton. Nic o nim nie wiemy. Wydaje się "lepszy" od Sereny, ale tylko dlatego, że pozostaje czasem bierny wobec tego, co się wydarza. Zamyka oczy, umywa ręce. Obydwoje głównych bohaterów nie ma przeszłości, żadnego wnętrza, żadnych emocji, żadnych refleksji, żadnych skrupułów: są jak zombie. Z pozostałymi postaciami zresztą wcale nie jest lepiej. Poza tym wszelakie relacje między ludźmi w tej powieści mocno kuleją, a właściwie w ogóle ich nie ma. Można się nawet zastanawiać, co tak naprawdę łączy Pembertonów - czy uczucie, które deklarują jest prawdziwe. Czytając Serenę, było dla mnie aż nadto oczywiste, że tę książkę napisał mężczyzna właśnie z uwagi na owe braki w ukazaniu sfery relacyjnej oraz nadmiernym skoncentrowaniu się na sferze zewnętrznej i na tym, co interesuje mężczyzn: interesach, sprawach technicznych oraz drobiazgowych opisach. Nawet drugoplanową bohaterkę widzimy przy wykonywaniu czysto "męskich" czynności, jak naprawa dachu. Rzecz jasna nie twierdzę, że każdy pisarz płci męskiej nie potrafi pisać o relacjach i uczuciach, ale akurat w przypadku Sereny tak to wygląda - po prostu czegoś takiego nie napisałaby kobieta.

Serena jest postacią tak jednowymiarową, że z łatwością przyszło mi odgadnięcie zakończenia tej historii.  Nie było nas, był las, nie będzie nas... 

Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Główny bohater: Serena Pemberton
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: lata 20-te XX wieku
Ilość stron: 435
Moja ocena: 3,5/6

Ron Rash, Serena, Wyd. Świat Książki, 2015

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam opasłe tomiska oraz Grunt to okładka

Komentarze

  1. Chyba trzeba po prostu takie przydługie klimaty lubić. Mnie akurat mnogość drobiazgowych opisów bardzo odpowiadała, choć nie da się ukryć, że brak intensywnie pędzącej akcji nieco nuży i męczy. Ale dobrze będę wspominać tę powieść, szczególnie, że ja tę główną bohaterkę bardzo polubiłam. Nawet jeśli była odrobinę odrealniona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie wymagam wcale od każdej książki, żeby była "akcja" - też często piszę, że "nie ma akcji, ale książka mi się podobała". Tylko że wtedy zamiast tej akcji musi być coś innego, co przyciąga do lektury - a w Serenie poza bohaterką, której motywacji nie rozumiałam, nic takiego nie było.

      Usuń
  2. Popełniłam ten błąd, że przed przeczytaniem książki dałam się namówić na obejrzenie filmu. I teraz będzie musiało chyba minąć kilka dobrych lat, zanim zapomnę, jak bardzo się na seansie wynudziłam i jak obłędnie rozczarowała mnie Jennifer Lawrence (Cooper nie jest w stanie mnie rozczarować, bo go nie trawię od zawsze). Wówczas pewnie książkę przeczytam. Opisy mi nie przeszkodzą - ten o wyskakiwaniu z okna mnie zachwycił, oby tylko postaci nie okazały się tak beznadziejna jak te filmowe.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później