Zbieracze borówek

Upalny, sierpniowy dzień, ludzie pochylający się nad polami borówek, wieczory spędzane przy ognisku, śpiew, zapach pieczonych ziemniaków - tyle zostało małej Ruthie, a potem Normie, po swojej rodzinie; to były wspomnienia, a nie sny, jak myślała będąc dziewczynką, wychowując się w domku z ogródkiem, w typowej dla lat 60-tych Ameryki rodzinie nuklearnej, gdzie mama zajmowała się domem, a tata chodził do pracy. Norma czuła się kochana, a jednocześnie stłamszona przez nadopiekuńczą matkę, stosującą wobec córki coś w rodzaju szantażu emocjonalnego. O wspomnieniach przebijających się na powierzchnię, wątpliwościach, czy problemach lepiej było nie wspominać, by nie wywołać u Lenore ataku migreny… 

Życie Normy to jedno, ale osobno toczyło się życie jej “prawdziwej”, biologicznej rodziny. Autorka w szczególności skupia się na losach jednego z jej starszych braci, będących de facto przeciwieństwem bezpiecznej i ustabilizowanej egzystencji Normy. Joe pędzi życie nomady, zatrzymując się to tu, to tam, podejmując dorywcze prace; ucieka od siebie, od swojej rodziny, gnany wyrzutami sumienia, napędzany złością, porywczością, z którymi nie umie sobie poradzić. Popełnia mnóstwo błędów. Dom znajduje dopiero, kiedy będąc dojrzałym mężczyzną, decyduje się jednak spojrzeć za siebie i wrócić do miejsca, gdzie czuł się szczęśliwy, ale które też stało się polem tragedii, gdy Joe był dzieckiem. Do Maine, na pola borówek. 

O tym, co łączy Joe’go i Normę i co się wydarzyło, kiedy Norma była dzieckiem, czytelnik wie od samego początku, więc potem śledzi losy tej dwójki, trzymając kciuki za rodzinne połączenie po latach. Obie rodziny są zżyte, pełne miłości, choć każda na swój sposób - wszyscy wiemy czemu Lenore tak “trzęsie się” nad Normą, choć w sumie nawet i bez tego mrocznego sekretu, który nad tym wisi, jest wiele takich nadopiekuńczych matek. Z kolei biologiczna rodzina Normy wydaje się bardziej otwarta, mimo tego, że doświadczyła po drodze wielu tragedii, z których zaginięcie małej Ruthie było tylko początkiem. Trudno zebrać myśli po lekturze Zbieraczy borówek, bo jest to książka bardzo działająca na emocje - przyznaję, że uroniłam kilka łez na koniec. Co ważne, są to emocje pozytywne - choć punkt wyjścia do tej opowieści stanowi “niefortunne” wydarzenie, pociągające za sobą mnóstwo cierpienia, to jest to przeżycie, które raczej spaja, a nie dzieli. Choć Joego napędza gniew, przez co krzywdzi najbliższych, ci potrafią zdobyć się na wielkoduszność i wybaczenie - nawet nie wiem, czy nie przyszło to zbyt szybko i prosto. Także relacje Normy z rodzicami oraz ciotką są mocno wspierające. W całej powieści dominuje właśnie taki pozytywny “vibe”, przesłanie, że miłość rodzinna zawsze zwycięża, że jest w stanie wznieść się nad urazy, a nawet bardzo ciężkie krzywdy. 

Nie bez znaczenia jest to, że zbieracze borówek to Indianie - wprawdzie autorka koncentruje się na indywidualnej krzywdzie doznanej przez tę rodzinie, to nie jest powieść o prześladowaniach, jakich doświadczyła ludność rdzenna w Ameryce Północnej, autorka nie eksponuje tego, ale czytelnik ma to cały czas z tyłu głowy. To drugi powód, dla którego miałam takie lekkie poczucie, że obraz tej indiańskiej rodziny, w której może jest skromnie, za to wszyscy się kochają - jest wyidealizowany. Norma po latach odkrywająca swoje prawdziwe pochodzenie też nie ma z tym żadnego problemu…być może warto byłoby rozbudować ten wątek. Warto wspomnieć, że plemię, z którego wywodzą się bohaterowie to Mi’kmaq - ludy zamieszkujące tereny obecnej Kanady i północnych stanów USA, gdzie też rozgrywa się akcja tej powieści. Przypomniało mi się, że o tym samym plemieniu opowiadała Anne Proulx w Drwalach, opisując jak Indianom stopniowo odbierano nie tylko ich ziemie, ale także pozbawiano ich poczucia tożsamości. To z kolei prowadzi mnie do innej powieści Proulx, czyli Kronik portowych, ponieważ atmosfera Zbieraczy borówek trochę mi przypominała tę z Kronik portowych, jeśli chodzi o fabułę koncentrują się na silnych więziach rodzinnych oraz nostalgię za czasami, kiedy człowiek był blisko natury. Obie te powieści są mocno osadzone w realiach amerykańskiej prowincji, na jej północnych rubieżach. Kroniki portowe jednak mają w sobie pewną “ostrość”, chropowatość, to też jest opowieść o trudnej koegzystencji z naturą. Tego w nie ma w Zbieraczach borówek, może zanadto wygładzonych, i to nawet mimo tego, że opowieść Joe jest przecież opowieścią kogoś z de facto marginesu społecznego. 

Może w trakcie lektury debiut Amandy Peters nie robi piorunującego wrażenia, zwłaszcza, że jest on dość krótki (a książka wydrukowana jest dużą czcionką z dużą ilością światła, więc gdyby tę czcionkę zmniejszyć, to z tych 350 stron zrobiło by się jeszcze mniej). Absolutnie nie jest to powieść dla wielbicieli sensacji, gdyż zawiązujące akcję zaginięcie dziewczynki nie prowadzi do wątku kryminalnego (jak można by się spodziewać) i nie ma tu żadnego suspensu. Myślę, że to taka powieść, która potrzebuje czasu, żeby się uleżeć. Może też dojdziemy wtedy do wniosku, że Zbieracze borówek przedstawiają nazbyt idealistyczny obraz świata, nierealistyczny, w którym nawet największe wyrządzone zło można wybaczyć, a złości nie warto w sobie pielęgnować. Nie ma tu tak naprawdę złych bohaterów, a złe czyny nie wywołują w czytelniku gniewu, złości, a raczej smutek i chęć zrozumienia (to, że zrobiłem coś złego, nie oznacza, że jestem złym człowiekiem - każdy człowiek na coś na sumieniu). Zatem jest to książka napisana w duchu chrześcijańskiego miłosierdzia, ale jednocześnie progresywnego widzenia świata. I przynajmniej wyróżnia się pod tym względem w świecie epatującym głównie negatywnymi emocjami, polaryzującym nas, i zostawiającym człowieka w poczuciu przytłoczenia i bezsilności. Podążanie tokiem tej opowieści jest przyjemnością, bo choć autorka akcentuje upływ czasu i nieuchronne przemijanie, a wzruszenie ściska za gardło, to wiemy, że koniec będzie pozytywny.  Trochę się jednak obawiam, że tak to odbiorą wrażliwcy, a pozostali przejdą obojętnie wobec życia Joe i Normy. 

Metryczka:
Gatunek: powieść 
Główni bohaterowie: Norma, Joe
Miejsce akcji: Kanada i USA
Czas akcji: druga połowa XX wieku
Ilość stron: 352
Moja ocena: 5/6
 
Amanda Peters, Zbieracze borówek, Wydawnictwo Filia, 2025

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później