Ognie. Miłość i inne katastrofy

Kiedy kilka miesięcy temu wybuchł wulkan na Wyspach Kanaryjskich wiadomości donosiły o wzmożonym ruchu turystycznym, gdyż ludzie na własne oczy chcieli zobaczyć to zjawisko, nie bacząc na to, że narażają się na niebezpieczeństwo. Miejscowi załamywali więc ręce, gdyż zagrożone były ich domy, a przyjezdni się bawili. Kiedyś ludzie bali się katastrof naturalnych, upatrując w nich gniewu bożego, dziś wszyscy łakną sensacji i adrenaliny, zatem takie wydarzenia paradoksalnie jeszcze przyciągają ludzi. Tę sytuację antycypowała chyba Sigríður Hagalín Björnsdóttir. W swojej najnowszej powieści Ognie, która poświęcona jest właśnie wulkanom. 

 

Björnsdóttir tłumaczy, że Islandia jest wyspą wulkaniczną, właściwie to kawałkiem dna morskiego wyniesionego ponad powierzchnię poprzez siły sejsmiczne działające w tym regionie świata i ugruntowanych przez lawę z licznych erupcji wulkanicznych. To jeden z najbardziej aktywnych rejonów, na stylu płyt kontynentalnych, a historia wybuchów wulkanów jest tu wyjątkowo bogata. Co więcej, stolica Islandii, najbardziej zaludnione obszary na wyspie zostały zbudowane na bardzo niebezpiecznym terenie – wprawdzie ostatnie poważne zdarzenia miały tu miejsce w średniowieczu, ale 800 lat dla historii Ziemi to jak mrugnięcie oka. Zatem Islandczycy w zasadzie siedzą na górze ognia, która w każdej chwili może eksplodować, a mimo tego normalnie żyją, zdając się o tym zapominać. Wstrząsy, pomruki, czy drobne erupcje są dla nich codziennością, do której są przyzwyczajeni. Naukowcy oczywiście cały czas monitorują sytuację, będąc o wiele bardziej świadomym zagrożenia, ale ich czujność również została uśpiona. Rozwój wydarzeń można przewidywać, ale tylko do pewnego stopnia. Tak naprawdę, to nie wiemy, kiedy i gdzie coś może wybuchnąć, a pod skorupą ziemską cały czas się gotuje.


Zatem kiedy w pobliżu Reykjawiku wybucha podwodny wulkan i zasypuje popiołami Keflavik, wszyscy są zaniepokojeni i starają się odgadnąć, czy to dopiero wstęp do czegoś więcej, czy kolejne stosunkowo niegroźne wydarzenie. Jako, że żyjemy w XXI wieku, autorka pokazuje, jak w działania naukowców wtrąca się polityka. Rządzący są w sytuacji podobnej do tej, jaka panuje w trakcie pandemii: z jednej strony rosnące zagrożenie, któremu trzeba przeciwdziałać, z drugiej strony trzeba brać pod uwagę gospodarkę i ponoszone przez nią straty. Dlatego, zamiast ostrzegać ludzi „na wszelki wypadek”, może lepiej nie siać paniki i poczekać na rozwój wydarzeń? A może jeszcze da się na tym zarobić, traktując wulkany jako atrakcję turystyczną? 

 

Ognie są tak naprawdę typową powieścią katastroficzną i to poprowadzoną w bardzo klasyczny sposób. Mamy więc główną bohaterkę, Annę, która jest naukowczynią, geolożką, zajmującą się wulkanami i aktywnością sejsmiczną, jedną z najbardziej poważanych w kraju. Bierze oczywiście czynny udział w wydarzeniach opisanych w książce. Mamy narastające zagrożenie, spory pomiędzy decydentami, media wtrącające się do wszystkiego oraz naukowców, których ostrzeżeń nikt nie chce słuchać. Mamy również równoległy wątek osobisty Anny, jako że ona również ma rodzinę, bliskich, o których musi zadbać, a także własne problemy i dylematy. Taka więc Góra Dantego w wydaniu książkowym. W porównaniu z poprzednimi książkami tej autorki to jest to pozycja najbardziej „przyziemna” (i chyba w dosłownym tego słowa znaczeniu) – Wyspa była dystopią, a Święte słowo sprawiła na mnie wrażenie mimo wszystko dość oderwanej od rzeczywistości. Ognie natomiast są konkretne, dosyć oczywiste w swojej wymowie. Trochę mnie to zaskoczyło, bo spodziewałam się czegoś więcej, czegoś bardziej oryginalnego i miałam poczucie, że potencjał został trochę niewykorzystany. Żałowałam, że autorka nie napisała tej powieści z większym rozmachem, że nie rozbudowała wielu postaci, dając im ciekawsze role; bo to w gruncie rzeczy powieść po skandynawsku minimalistyczna, skupiona na jednostce, a nie psychologii tłumu. Także sam kataklizm jest na małą skalę (heh, być może jestem tu skażona amerykańskimi produkcjami katastroficznymi). Wątek osobisty samej Anny wydał mi się mocno oklepany. 

 

Co nie znaczy, że jest to książka zła. Mamy tu dramaturgię, choć nie jest to tego typu proza, że akcja galopuje – w istocie wydaje się, że reakcje ludzi są jakby stępione, nacechowane przez taki typowy nordycki stoicyzm. Mamy sporo ciekawych informacji na temat Islandii i wulkanów (ale brakowało mi jakiegoś naukowego posłowia do tego). Czytając to zastanawiamy się, czy naprawdę wszystko teraz trzeba przeliczać na pieniądze i ile warte jest życie ludzkie? Oczywiście taka postawa ludzi jest świadectwem naszej ogromnej arogancji – wydaje się nam, że poskromiliśmy naturę i że jesteśmy w stanie nad nią zapanować. Mamy te swoje wyliczenia, modele, racjonalizm, ale tak naprawdę to, co robią ludzie w takich sytuacjach, to jest zaklinanie rzeczywistości. Natury nie obchodzi nasza gospodarka, to, jakiego koloru ogłosimy alert i czy będziemy przygotowani na ewentualny kataklizm, czy nie. Ona robi swoje - a jeśli będziemy chować głowę w piasek i liczyć na to, że „jakoś to będzie” – to tym gorzej dla nas. 
 
 

Metryczka:

Gatunek: beletrystyka
Główny bohater: Anna Arnardóttir
Miejsce akcji: Islandia
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 312
Moja ocena: 4,5/6

Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Ognie. Miłość i inne katastrofy, Wyd. Literackie, 2021

Komentarze

  1. Twój opis książki przypomina mi fabułę filmu "Nie patrz w górę" (Netflix) - ciekawa jestem, czy rzeczywiście są do siebie podobne. Film, choć gorzki, podobał mi się - muszę przeczytać "Ognie" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten film znam tylko z opinii, ale pokazuje on typowe reakcje naszego współczesnego społeczeństwa na różne zagrożenia - te gierki między grupami interesów, bezmyślność ludzi, czy egozim - w Ogniach też to wszystko mamy

      Usuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później