Ognie. Miłość i inne katastrofy
Björnsdóttir tłumaczy, że Islandia jest wyspą wulkaniczną, właściwie
to kawałkiem dna morskiego wyniesionego ponad powierzchnię poprzez siły
sejsmiczne działające w tym regionie świata i ugruntowanych przez lawę z
licznych erupcji wulkanicznych. To jeden z najbardziej aktywnych rejonów, na
stylu płyt kontynentalnych, a historia wybuchów wulkanów jest tu wyjątkowo
bogata. Co więcej, stolica Islandii, najbardziej zaludnione obszary na wyspie
zostały zbudowane na bardzo niebezpiecznym terenie – wprawdzie ostatnie poważne
zdarzenia miały tu miejsce w średniowieczu, ale 800 lat dla historii Ziemi to
jak mrugnięcie oka. Zatem Islandczycy w zasadzie siedzą na górze ognia, która w
każdej chwili może eksplodować, a mimo tego normalnie żyją, zdając się o tym
zapominać. Wstrząsy, pomruki, czy drobne erupcje są dla nich codziennością, do
której są przyzwyczajeni. Naukowcy oczywiście cały czas monitorują sytuację,
będąc o wiele bardziej świadomym zagrożenia, ale ich czujność również została
uśpiona. Rozwój
wydarzeń można przewidywać, ale tylko do pewnego stopnia. Tak naprawdę, to nie wiemy, kiedy i
gdzie coś może wybuchnąć, a pod skorupą ziemską cały czas się gotuje.
Zatem kiedy w pobliżu Reykjawiku wybucha podwodny wulkan i zasypuje popiołami Keflavik, wszyscy są zaniepokojeni i starają się odgadnąć, czy to dopiero wstęp do czegoś więcej, czy kolejne stosunkowo niegroźne wydarzenie. Jako, że żyjemy w XXI wieku, autorka pokazuje, jak w działania naukowców wtrąca się polityka. Rządzący są w sytuacji podobnej do tej, jaka panuje w trakcie pandemii: z jednej strony rosnące zagrożenie, któremu trzeba przeciwdziałać, z drugiej strony trzeba brać pod uwagę gospodarkę i ponoszone przez nią straty. Dlatego, zamiast ostrzegać ludzi „na wszelki wypadek”, może lepiej nie siać paniki i poczekać na rozwój wydarzeń? A może jeszcze da się na tym zarobić, traktując wulkany jako atrakcję turystyczną?
Ognie są tak naprawdę typową powieścią katastroficzną i to poprowadzoną w bardzo klasyczny sposób. Mamy więc główną bohaterkę, Annę, która jest naukowczynią, geolożką, zajmującą się wulkanami i aktywnością sejsmiczną, jedną z najbardziej poważanych w kraju. Bierze oczywiście czynny udział w wydarzeniach opisanych w książce. Mamy narastające zagrożenie, spory pomiędzy decydentami, media wtrącające się do wszystkiego oraz naukowców, których ostrzeżeń nikt nie chce słuchać. Mamy również równoległy wątek osobisty Anny, jako że ona również ma rodzinę, bliskich, o których musi zadbać, a także własne problemy i dylematy. Taka więc Góra Dantego w wydaniu książkowym. W porównaniu z poprzednimi książkami tej autorki to jest to pozycja najbardziej „przyziemna” (i chyba w dosłownym tego słowa znaczeniu) – Wyspa była dystopią, a Święte słowo sprawiła na mnie wrażenie mimo wszystko dość oderwanej od rzeczywistości. Ognie natomiast są konkretne, dosyć oczywiste w swojej wymowie. Trochę mnie to zaskoczyło, bo spodziewałam się czegoś więcej, czegoś bardziej oryginalnego i miałam poczucie, że potencjał został trochę niewykorzystany. Żałowałam, że autorka nie napisała tej powieści z większym rozmachem, że nie rozbudowała wielu postaci, dając im ciekawsze role; bo to w gruncie rzeczy powieść po skandynawsku minimalistyczna, skupiona na jednostce, a nie psychologii tłumu. Także sam kataklizm jest na małą skalę (heh, być może jestem tu skażona amerykańskimi produkcjami katastroficznymi). Wątek osobisty samej Anny wydał mi się mocno oklepany.
Metryczka:
Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Ognie. Miłość i inne katastrofy, Wyd. Literackie, 2021
Twój opis książki przypomina mi fabułę filmu "Nie patrz w górę" (Netflix) - ciekawa jestem, czy rzeczywiście są do siebie podobne. Film, choć gorzki, podobał mi się - muszę przeczytać "Ognie" :)
OdpowiedzUsuńTen film znam tylko z opinii, ale pokazuje on typowe reakcje naszego współczesnego społeczeństwa na różne zagrożenia - te gierki między grupami interesów, bezmyślność ludzi, czy egozim - w Ogniach też to wszystko mamy
Usuń