Wellmania
Na temat bzdur, zawartych w pop-psychologicznych poradnikach, pisze dr. Stephen Briers, w zwięzły i przystępny sposób omawiając klasyczne mity psychologii pozytywnej: powinieneś być szczęśliwy, żeby coś osiągnąć wystarczy tego mocno chcieć, myśl pozytywnie, kieruj się sercem, nie głową, mężczyźni są Marsa, kobiety są Wenus, trzeba wychodzić ze swojej strefy komfortu, itp. W gruncie rzeczy porady odpowiadają na podstawowe ludzkie potrzeby: nie chcę cierpieć, daj mi to, czego chcę, spraw, abym był bardziej potężny. Niby trzy życzenia do złotej rybki (i pamiętacie, że z tymi życzeniami zawsze był problem typu: beware what you wish for). Tzw. pozytywna psychologia niby naucza jak być szczęśliwszym, bardziej zadowolonym z siebie, ale tak naprawdę bazuje to na naszym niezadowoleniu z siebie, poczuciu, że jesteśmy „niewystarczający”, że za mało osiągnęliśmy i że powinniśmy chcieć więcej. To znaczy ile? Ile to jest dość? Na wzór daje się nam ludzi, którzy osiągnęli sukces, celebrytów, bogaczy, a nawet influencerów, przechwalających się swoim idealnym wyglądem i stylem życia (i raczej nie ma wśród nich naukowców i tych, którzy imponują wiedzą…). Rozwój jest imperatywem tej branży, więc także jeśli nie czujesz potrzeby rozwoju, zmian, wychodzenia ze strefy komfortu, to coś jest z tobą nie tak. Patologizuje się to, co jest normalne i ludzkie, np. negatywne emocje. Mówi się nam, że wszystko jesteśmy w stanie kontrolować, także nasze myśli i emocje, że umysł można „ujarzmić”, więc jeśli mamy jakieś problemy, to tak naprawdę nasza wina i to uważam za najgorszy aspekt tej narracji. Zmień nastawienie. Więc jeśli ktoś cię obraża, albo zakłóca twój spokój, a tobie to przeszkadza, to nie ta osoba jest problemem – tylko ty, bo wystarczy zmienić myślenie na dany temat i „nie przejmować się”. Serio, kiedyś spotkałam się z takim argumentem w dyskusji na temat hejtu. Chciałam tę teorię wypróbować na panu, który ją wygłosił, ale okazało się, że jestem zbyt dobrze wychowana i inwektywy – nawet w celu naukowym - po prostu nie zeszły mi z klawiatury… Chorujesz? To pewnie dlatego, że nie dbasz o siebie, a nawet jak dbasz, to pewnie przyciągasz choroby niewłaściwym myśleniem i tym, że się stresujesz. Nic przecież prostszego, niż „ograniczyć stres”, jak to mówią lekarze, prawda? Tak jakby stres to było coś, czego dopływ możemy sobie regulować.. dr Briers tłumaczy, jak złudne są tego typu poglądy, wpędzając nas w kołowrotek wiecznego samodoskonalenia, a do tego ignorując nie tylko ludzką naturę, ale nawet zdrowy rozsądek. Czy aby na pewno wszyscy powinni mieć wysokie poczucie własnej wartości, niezależnie od tego kim są i czego dokonali w życiu? Dlaczego asertywność uporczywie mylona jest z agresją (mimo, że psychologowie zapewniają, że to nie jest to samo). Czy terapia poznawczo-behawioralna jest dobra na wszystko? Mnie szczególnie ujął rozdział dotyczący uczuć, w którym autor nie tylko rozwiewa ww. mit, że nasze reakcje na innych ludzi są całkiem pod naszą kontrolą, ale i pisze o tym, że to wcale nie jest znowu takie niepożądane: można oczywiście zastanowić się, czy naprawdę nie chcemy, aby inni mieli od czasu do czasu wpływ na nasze uczucia. (A co z miłością?) Poza tym powinniśmy też być świadomi własnego wpływu na innych, tego, że inni też nie zawsze potrafią kontrolować swoje reakcje na nas. A założę się, że o tym poradniki nie wspominają…
Nie chodzi o to, że każdy od czasu do czasu ma kryzys i może sięgnąć po taką książkę, ale o to, że jesteśmy bombardowani takimi treściami, przekazem, że to jest nasza praca i odpowiedzialność, żeby radzić sobie z problemami, które tak naprawdę leżą poza sferą naszej odpowiedzialności, które są systemowe: nadmierne obciążenie pracą, presja na wydajność i na bycie idealnym, choroby cywilizacyjne, uzależnienie od technologii, zanieczyszczone środowisko. Cywilizacja, którą sobie stwarzamy wywiera na nas presję, i na to proponuje się nam narrację, że możemy sobie z tym poradzić sami, jeśli oczywiście tylko się postaramy. I wiele osób wpada w tę pułapkę, czyta te poradniki. Tylko, że to chyba nie działa, skoro coraz więcej ludzi jednak sobie nie radzi, wpada w depresję i wszelakie inne problemy egzystencjalno-zdrowotne. Dla mnie ta książka jest po prostu głosem rozsądku, idącym pod prąd wszystkim tym podręcznikom samorozwoju, pozytywnego myślenia, upraszczających psychologię i wmawiających ludziom rzeczy mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Nieraz więcej racji mieli dawni filozofowie, a nawet mądrości naszych babć okazuje się, że są bardziej adekwatne, niż te bzdury serwowane przez pop-psychologię.
Gatunek: psychologia
Wygląda na to, że bycie szczęśliwym to dziś obowiązek każdego człowieka. Kto to w ogóle wymyślił (bo Matka Natura raczej nie)? William Davies jest autorem pracy Przemysł szczęścia, w której analizuje idee szczęścia, wellness i self-care z punktu widzenia tego, jak one w ogóle się narodziły. Davies odwołuje się do koncepcji Jeremiego Benthama odnośnie tego, jak nasze życie jest determinowane przez dwie przeciwstawne odczucia: przyjemność i ból. Oświeceniowe dążenie do tego, by wszystko zbadać empirycznie i rozumowo, zapoczątkowało też badania nad ludzkim umysłem – w tym naszymi emocjami, czy motywacjami. Narodziła się psychologia i ekonomia. Davies opisuje różne teorie i poszukiwanie obiektywnych wskaźników i narzędzi, mierzących powyższe, najlepiej eliminujących uciążliwe pytanie ludzi o to, czego chcą i co czują… Przy czym o ile psychologia zrodzona w europejskich gabinetach bazowała na myśli filozoficznej, o tyle amerykańska psychologia ma całkowite pragmatyczne źródła – tj. tworzenie narzędzi do zarządzania ludźmi (skoro naszą filozofią stała się praca) oraz narzędzi marketingowych. Cały czas tkwimy w tych oświeceniowych schematach usiłowania zmierzenia tego, co niemierzalne, w tym poczucia szczęścia. Znamienne, że kapitalizm dziś
zawłaszczył nawet nasze szczęście, odwracając zależność między jego
poczuciem, a dobrym życiem. Mówi się nam więc, że to szczęście warunkuje
sukces (a nie na odwrót), a więc żeby mieć dobre życie (i cokolwiek nam
się zamarzy), musimy NAJPIERW być szczęśliwi/zadowoleni z
siebie/pokochać siebie/myśleć pozytywnie, etc. Co jest oczywiście cholernie trudne do
osiągnięcia, jeśli nasze życie daje nam raczej cytryny, niż słodkie
bułeczki. I jest polem do popisu dla obszaru nazwanego samorozwojem. Bardzo sprytne, bo nie dosyć, że ludziom wmawia
się, że to z nimi jest coś nie tak i że powinni nad tym popracować, to
jeszcze nakłania się ich do płacenia za to grube pieniądze…
Psychologia pozytywna, której guru powtarzają jak mantrę, że szczęście jest kwestią własnego „wyboru”, utrudnia tym samym odrzucenie konsumpcjonizmu i egocentryzmu, mimo, że wielu ludzi właśnie tego szuka
Szczęście nawet trudno jest zdefiniować, a co dopiero je zmierzyć – tymczasem różnym przemądrzalcom wydaje się, że można to zrobić, a pomoże oczywiście technologia. Z jej rozwojem powstają coraz to bardziej wyrafinowane metody pomiaru różnych aspektów naszego życia, wymagające zarazem zbierania coraz to większej ilości danych (tu refleksje Daviesa na temat daleko idącej inwigilacji przywodzą mi na myśl Wiek kapitalizmu inwigilacji). Tyle tylko, że niewiele to ma wspólnego z pierwotnym pragnieniem polepszenia naszego dobrostanu – jak zwykle cała idea uległa wypaczeniu i ma służyć tylko temu, by sprzedać nam kolejny produkt lub usługę, które z pewnością „ulepszą nasze życie” i nas uszczęśliwią (social media! Spa! Tłuste jedzenie!) oraz do skłonienia nas do cięższej pracy. Czemu książki z dziedziny psychologii dziś tak często zlewają się ludziom z „biznesem i finansami” - ano właśnie dlatego, że psychologia jest często postrzegana jako narzędzie służące biznesowi, temu, by skuteczniej sprzedawać lub zarządzać ludźmi.
Niestety okazało się, że dziki wyścig, do którego zostaliśmy zaprzęgnięci w ostatnich 30-40 latach bynajmniej nie służy ludziom. Tu Davies opowiada skąd w ogóle wzięła się neoliberalistyczna odmiana kapitalizmu, jaka myśl przyświecała jej "ojcom"; autor pisze tez o tym, jak odbija się na naszym zdrowiu psychicznym owa ciągła rywalizacja oraz utrata poczucia kontroli nad naszym życiem, czego przecież obecnie doświadcza coraz więcej ludzi. Stąd obecna epidemia depresji, zmęczenia oraz wypalenia zawodowego. Owe niekorzystne symptomy sprawiają, że biznes głowi się, jak temu zaradzić – i na tę okoliczność wynajduje kolejne poronione metody zarządzania (niektórym wydaje się, że jeszcze więcej kija, czyli tayloryzmu pomoże), a także cały przemysł wellness oraz pop-psychologii. . Jesteśmy jak chomiki w kołowrotku - oczywiście te wszystkie detoksy, kursy mindfullnes, joga i medytacje to jest tylko leczenie objawów, a nie przyczyn.
Gatunek: nauki społeczne
To, o czym pisze Davies jest więc bardzo dogodne dla establishmentu, prawda? Promuje się empatię i
podtrzymywanie relacji, ale jedynie jako nawyki wypracowane przez
szczęśliwe jednostki. Mocno przypomina to błędne koło, w którym
garstka uprzywilejowanych (bo pięknych, bogatych, utalentowanych, z
dobrych rodzin, itp.) staje się jeszcze bardziej uprzywilejowana, dzięki
ułatwieniom na starcie, a cała reszta coraz bardziej się od nich
oddala…Szczęście i dobrostan też stają się też rzeczami dla
uprzywilejowanych, tych, których na nie stać. Takich, jak de facto australijska dziennikarka Brigid Delaney, która w reportażu wcieleniowym ukazuje próby uporządkowania własnego chaotycznego życia poprzez różne metody wellness: od detoksu i radykalną głodówkę, przez jogę, po różne techniki medytacji. Autorka robi to już to z powodów zawodowych (niewątpliwie podróżowanie po ośrodkach spa i wellness wydaje się całkiem spoko sposobem zarabiania na życie), ale też osobistych. Nie do końca rozumiem, jak poszukiwania zdrowia i spokoju umysłu mogą kogoś śmieszyć, ale jest faktem, że ten temat często bywa traktowany humorystycznie. Tzn. wydaje mi się, że to może być śmieszne, jak oglądamy czyjeś zmagania, ale gdybyśmy tam byli my sami, to już nie byłoby to dla nas takie zabawne. No i na podstawie tej książki też zrealizowano serial komediowy i osoby, sięgające po tę pozycję pod wpływem tego serialu, oczekują, że będzie śmiesznie. No tylko że nie jest.
Wygląda to bowiem bardziej na rozpaczliwe miotanie się między skrajnościami, między hedonizmem, a wellness. Bardzo dużo tu osobistych wyznań, nawet zanadto osobistych, jak dla mnie, wręcz ekshibicjonistycznych. Jest w tym całe „ja” Delaney: osoby ekstrawertycznej, wiodącej bardzo ciekawe życie, tylko że wszystko to wcale nie sprawia, że autorka czuje się spełniona, czy szczęśliwa. Często zmienia pracę, związki, nie ma stałego miejsca zamieszkania. Kluczowym pytaniem, które sobie zadawałam (zgodnie zresztą z założeniem Wellmanii) było: dlaczego nie potrafimy zachować równowagi i dbać o swój dobrostan, tylko doprowadzamy się do ruiny przez imprezy, używki, niezdrowe jedzenie, brak ruchu; nadmiar i przesyt? A potem nagle budzimy się, bo się okazuje, że źle się czujemy. I rzucamy się w drugą skrajność: radykalne diety, odwyki, kursy mindfullness. Wszystko to podlane sosem samobiczowania, wstydu, negatywnych emocji do samej siebie. Problem polega na tym, że każdy detoks albo wyjazd na medytację do buddyjskiego klasztoru kiedyś się kończą. A my wracamy do zwykłego życia i na ogół do tego samego kołowrotka, w którym nowo nabyty spokój ducha czy nawyki żywieniowe, okazują się zbyt kruche, żeby go otrzymać. Nie wspominając już o tym, że często możemy sobie wyrządzić krzywdę łapiąc się różnych dziwnych sposobów na „uleczenie” swojego życia, na ogół będących na bakier z tym, co mówi medycyna. Nawet joga może nam zaszkodzić:
U większości osób chodzących na jeden czy dwa treningi tygodniowo ciało nie jest nawykłe do pozycji wymyślonych przez Indusów, którzy mnóstwo kucają albo siedzą ze skrzyżowanymi nogami. My natomiast spędzamy przynajmniej 8 godzin dziennie w pozycji siedzącej przy biurku. Jeśli potem idziemy do zatłoczonego studia (…) i próbujemy się wyginać albo przybierać pozycje, do których nasze ciała nie są przyzwyczajone, jesteśmy podatni na urazy.
Książka ta pokazuje w praktyce owo błędne koło wellness i self-care, w które wpędza nas współczesna kultura. Ale nie trzeba książek, żeby się o tym przekonać… Narzekanie autorki nie wzbudziło więc specjalnie mojej empatii, nie rozumiem po prostu takiego postępowania, a poza tym w całej tej książce mocno odbija się jej chaotyczna osobowość: tekst jest niechronologiczny, raz jesteśmy w 2005 roku, a za chwilę w czasach pandemii (to nie jest tak, jak w opisie, że najpierw było to, a potem to, a potem coś jeszcze), przemyślenia autorki są niespójne – co w sumie jest życiowe – ale utrudnia to zrozumienie o co autorce tak naprawdę chodzi. Z mojego punktu widzenia książka jest za bardzo osadzona w realiach zamożnych zachodnich społeczeństw, uprzywilejowanych klas, które stać na podróżowanie po całym świecie i doświadczanie najbardziej snobistycznych rozrywek (choć i do nas te trendy już dotarły). Zbyt dalekie to było od moich doświadczeń.
O wiele ciekawsza wydały mi się próby przeanalizowania tego zjawiska, jakie podejmuje Delaney, korespondujące z tym, o czym piszą i Davies i Briers. Dziennikarka puentuje swoje doświadczenia spostrzeżeniami odnośnie tego, jak wellness stało się biznesem w naszym przebodźcowanym świecie, a także prawdopodobnie ucieczką do wewnątrz od problemów tego świata, na które – jako jednostki – nic nie możemy poradzić. To jedyne, nad czym jeszcze mamy kontrolę. Dla niektórych wellness staje się nową obsesją. To samo z zatracaniem się w innych – już mniej zdrowych – stylach życia, jak pracoholizm, oglądanie seriali czy (zwłaszcza!) scrollowanie social mediów. Na odpoczynek, na refleksję nigdy „nie ma czasu”. Fitness stał się nową religią? Ten temat podejmuje też Amanda Montell. Joga i treningi uważności opanowały świat. Wszystko to natomiast wynika z nazbyt indywidualistycznej i naznaczonej narcyzmem filozofii życiowej, wpajanej nam przez kapitalizm.
No i tak stworzyliśmy sobie świat, w którym oczywiste wydawałoby się oczywistości, dotyczące ludzkiego dobrostanu są niezrozumiałe dla establishmentu. Przecież to, co nas uszczęśliwia nie jest jakąś wielką tajemnicą: chcemy poczucia bezpieczeństwa, tego, byśmy nie musieli się martwić o materialną sferę życia, chcemy dobrych relacji z innymi, szczęścia naszych dzieci, poczucia sensu. To samo w pracy: nie potrzebujemy, żeby ktoś ciągle stał nad nami z batem, albo wymyślnych sposobów zarządzania, tylko poczucia, że to, co robimy ma sens. Nie potrzebujemy zatem, by ktoś mierzył nasz poziom szczęścia i podawał nam tabletki na uśmierzenie bólu egzystencjonalnego (tudzież fundował nam kolejne rozpraszacze), niepotrzebne nam jest też więcej dóbr materialnych – potrzebujemy po prostu warunków do dobrego, godnego życia. Jak pisze zresztą Delaney:
Podstawowe założenie jest takie, że im więcej masz możliwości, tym będziesz szczęśliwszy. Ale ludzie tak naprawdę potrzebują poczucia, że ich życie ma znaczenie.
Wspólną cechą tych trzech książek jest też konkluzja, że nie potrzebujemy więcej narcyzmu i indywidualizmu, ale potrzebujemy relacji społecznych, wspólnotowości, tego, do czego ludzie są ewolucyjnie przystosowani. Inaczej wszystko rozsypie się jak domek z kart.
Nie ma sensu docierać na ten piękny szczyt, gdzie dobrze wyglądamy, czujemy się świetnie i jesteśmy spokojni, jeśli będziemy tam sami. (…) Nadszedł czas, aby podnieść wzrok z tej wydeptanej ścieżki. Wyczuwam, że coś się zmienia. Czuć powiew powrotu do ducha kolektywizmu. (…) Przez lata dbaliśmy o samych siebie. Teraz nadszedł czas, aby zadbać o siebie nawzajem.
Coraz więcej osób zaczyna to dostrzegać.
Gatunek: reportaż/autobiografia?
Komentarze
Prześlij komentarz