Traumaland
Owa polska martyrologia ma oczywiście swoje historyczne uzasadnienie – faktycznie utraciliśmy niepodległość na ponad 100 lat, a potem, ledwo udało się nam ją odzyskać, przyszła straszna II wojna światowa, a po niej kolejnych kilka dekad pod obcym butem. Michał Bilewicz twierdzi, że to właśnie II wojna światowa jest tym wydarzeniem historycznym, które jest naszym narodowym „mitem założycielskim”, tym, co nas najbardziej straumatyzowało i po czym – jako naród do dziś nie potrafimy się otrząsnąć. W książce proces ten i jego skutki pokazane są z psychologicznej perspektywy: Bilewicz tłumaczy jak tego typu wydarzenia jak wojna oddziałują na ludzi, jakie postawy wywołują i dlaczego pamięć o nich przekazywana jest nie tylko na lekcjach historii, ale i wydawałoby się w DNA narodu… Stąd polski pesymizm, malkontenctwo oraz powszechny brak zaufania do innych. Narody skrzywdzone nie potrafią też odnaleźć satysfakcji z własnych
osiągnięć. Dziś, kiedy zaliczamy się już do jednych z najbogatszych krajów świata,
nadal opowiadamy jak to nam jest źle i jacy jesteśmy biedni (powszechnie
pokutujący stereotyp, podsycany przez neoliberałów, że „Polska jest za
biedna na coś tam" - na ogół na ekologię, czy na proludzkie
rozwiązania). Z drugiej strony nawet młode pokolenia, wychowane już w
dobrobycie zaczynają mówić, że „kiedyś to było lepiej”, co już w ogóle
jest kuriozalne…Z jednej strony mamy zatem „kulturę narzekania”, a z
drugiej ciągłe narcystyczne dążenie do uznania ze strony innych. Historyczne doświadczenia sprawiają, że trudniej nam wierzyć w wizję „sprawiedliwego świata”, którą ponoć mają mieszkańcy krajów zachodnich.* Okazuje się też, że Polacy (oraz inne narody z Europy Wschodniej) są o wiele bardziej podatni na wiarę w teorie spiskowe, pojawiające się zawsze jako wytłumaczenie tego, że jakiejś dużej grupie ludzi zaczyna się gorzej wieść (ciekawe jak to się ma do popularności teorii spiskowych w Stanach Zjednoczonych). Tu Bilewicz omawia postawy Polaków podczas najnowszych kryzysów: po katastrofie prezydenckiego samolotu w 2010 roku, w pandemii oraz po wybuchu wojny w Ukrainie.
Niewiele z tego, o czym pisze Bilewicz mnie zaskoczyło, nie są to jakieś epokowe odkrycia, natomiast ciekawe jest to, że opowiedziane okiem psychologa, a nie historyka**, czy socjologa. Ważne jest wyjaśnienie dlaczego tak długo nie potrafimy uporać się z tą traumą II wojny światowej – nie chodzi o to, by zapomnieć, ale by zostawić tę przeszłość za sobą i budować przyszłość, co jest trudne, kiedy cały czas rozpamiętuje się klęski i wmawia się sobie, że się „nie da”/”nie uda”. Bilewicz wzmiankuje tu koncepcję „wzrostu postraumatycznego” (Nasim Taleb powiedziałby, że to antykruchość), tłumaczy również dlaczego tak trudno przyjąć nam do wiadomości, że Polacy nie byli tylko ofiarami, ale także bywaliśmy katami.
Jest to jedna z podstawowych iluzji psychologicznych: gdy kogoś postrzegamy jako ofiarę, wówczas trudno się nam pogodzić z myślą, że ten sam człowiek może też kogoś skrzywdzić. Zdaniem większości ludzi można albo być sprawcą działań niemoralnych, albo ich ofiarą. Jest to oczywista bzdura, bo jedna i ta sama osoba w różnych sytuacjach może okazać się katem i ofiarą.
Tłumaczyłabym to potrzebą zbudowania sobie spójnego obrazu danej osoby:
albo dobra albo zła. Kiedy w obraz ten wkradają się niespójności,
pojawia się dysonans poznawczy. Powszechnie pielęgnujemy więc iluzję, że wszyscy Polacy podczas wojny byli bohaterami, udajemy że w Polsce nie było antysemityzmu i zaprzeczamy nawet historycznym dowodom na to, że bywało inaczej. To zero-jedynkowa wizja świata, szczególnie podsycana w dzisiejszych czasach. Lekcje historii też są odpowiednio przepisane, tak, by dopasować fakty do teorii: udajemy, że wszyscy Polacy wywodzą się ze szlachty, że nie było żadnego chłopstwa i że te wszystkie powstania, to była sprawa ogólnonarodowa. Dziś, pisane na nowo historie z punktu widzenia chłopów i chłopek, rzucają inne światło na te kwestie.
Hegemonia inteligencji z zaboru rosyjskiego spowodowała, że to właśnie jej opowieść o historii stała się sztandarową historią narodu. (…) Opowieść o historii Polski została więc naznaczona martyrologią: tłumieniem kolejnych insurekcji, zsyłkami na Sybir, losem powstańców warszawskich (…). Mało kogo zastanawiało, że doświadczenia te dotyczyły tylko niewielkiej części społeczeństwa, w żadnym razie jego większości.
Wyłożone jest to przez Bilewicza wszystko w zaskakująco jasny, by nie powiedzieć łopatologiczny sposób. Nie są to jednak własne interpretacje autora, ale kwestie będące przedmiotem licznych badań, i nie tylko w Polsce. Zresztą, jak już wspomniałam: czy serio ktokolwiek ma wątpliwości, że Polacy zachowują się tak, jak opisuje to autor? Przecież te nasze „narodowe cechy” widać gołym okiem, sami się nawet z nich śmiejemy (czasem), jak w Dniu świra, a czasem nie (jak przy ciągnącej się lata działalności komisji smoleńskiej). Trochę mi jednak zabrakło analizy skutków, jakie to niesie współcześnie, w szczególności w aspekcie niskiego poziomu zaufania społecznego, co jest w gruncie rzeczy katastrofalne, jeśli chodzi o tworzenie sprawnego państwa, a także o zwyczajny komfort życia w nim:
Jak pisała dziennikarka GW Agnieszka Kublik, w Polsce „Ludzie nie ufają władzy, władza nie ufa nauce, nikt nie ufa prawu, wszyscy nie ufają mediom, opozycja nie ufa władzy, opozycja nie ufa sama sobie, ludzie nie ufają ludziom”
W jednej z opinii nt. Traumalandu znalazłam takie zdanie: „po każdej kolejnej lekturze o polskim społeczeństwie upewniam się, że jestem jego częścią”. Otóż ja mam zupełnie na odwrót – przekonuję się, jak jestem daleka od takiej martyrologicznej wizji patriotyzmu, szukania winnych dookoła, nie w sobie, węszenia wszędzie spisków czy czucia się urażoną najmniejszą krytyką Polski i Polaków. Potrafię przyjąć to na chłodno, a nie krzyczeć że to znowu wraża propaganda. Tak długo jak nie będziemy potrafili popatrzeć na siebie z dystansem, przyjąć, że nie jesteśmy idealni – bo nikt nie jest – tak długo z tego błędnego koła traumalandu się nie wyrwiemy.
Gatunek: psychologia
*Bilewicz zwraca uwagę (podobnie jak Bregman), że psychologiczne badania najczęściej robione były właśnie na ludziach z dostatnich, rozwiniętych krajów, nie od rzeczy zwanych akronimem WEIRD (Western, Educated, Industrialized, Rich, and Democratic). Ich doświadczenia były zgoła inne od doświadczeń reszty świata, tymczasem wyniki tych badań ekstrapolowano na całą ludzkość – co jest błędem.
**Jako historyk pisze o tym Brian Porter-Szucs w książce Całkiem zwyczajny kraj
Komentarze
Prześlij komentarz