Najlepsi katolicy pod słońcem

Wróćmy jeszcze do Irlandii. Kiedy zobaczyłam, że ukazał się u nas ten reportaż, pomyślałam sobie, że jest już Irlandia wstaje z kolan, więc po co czytać dwie książki o tym samym, ale jako że jestem maksymalistką, to oczywiście nie oparłam się sięgnięciu i po Scally’ego. I cieszę się, że to zrobiłam, gdyż jest to zgoła inny reportaż - o wiele bardziej zniuansowany, niż książka Marty Abramowicz, dający szerszą perspektywę. Abramowicz zresztą się do niego odwołuje. Derek Scally pisze też o innych rzeczach, niż polska reporterka: trochę o historii Irlandii, o początkach chrześcijaństwa w tym kraju; zwiedza zabytki, wspomina swoje lekcje religii… Dużo tu rozważań autora zarówno o kondycji samej Irlandii, Kościoła jako instytucji, zbiorowej odpowiedzialności, jak i refleksji osobistej natury. 

Autor docieka dlaczego katolicyzm przybrał w Irlandii taką postać i jakie potrzeby Irlandczyków to zaspokajało. Służy temu spojrzenie wstecz: irlandzki Kościół liczy sobie 1600 lat i nie zawsze wyglądało to tak, jak w XX wieku. Jak wpłynęło na to 800 lat brytyjskiej okupacji i przypięta samym sobie przez Irlandczyków etykietka Najbardziej Uciskanego Narodu w Historii (niech Polska spróbuje z tym konkurować)? W XVII wieku próbowano wyrugować katolicyzm z Irlandii, ale w połowie XIX irlandzki Kościół się odrodził. Scally obrazowo opisuje to tak:  

Oto symboliczny początek nowoczesnego irlandzkiego katolicyzmu: naród w łachmanach, brudnych kapotach i obszarpanych czepkach, który doświadczył głodu, chorób, eksmisji i przemocy, dosłownie pada na kolana, kiedy dobrze odżywieni przedstawiciele kleru suną niczym półbogowie w szeleście jedwabiu i błyskach złota. Wyobrażam sobie, że oprócz nuty kadzidła w powietrzu unosiły się respekt i podziw, a może nawet nadzieja.
Religijna obrzędowość utraciła wtedy ludowy charakter - przeniosła się z chat i plenerów do kościołów, liczba księży i zakonnic rosła. Kościół inkorporował wiktoriańską moralność, która wiadomo jaka była - bardzo to było na rękę wyłaniającej się klasie średniej, pragnącej ochrony patriarchalnego porządku i ścisłej kontroli społecznej. Do tego katolicyzm zlał się w Irlandii z tożsamością narodową (jak w Polsce),  więc kiedy Irlandia odzyskała niepodległość, Kościół miał otwartą furtkę, by przejąć władzę w nowym państwie. Tyle tylko, że wskutek włączenia katolickiej doktryny w oficjalną politykę państwa
Irlandia wpadła w błędne koło. W kraju rodziło się za dużo dzieci, a rodziny nie mogły ich utrzymać, więc często spychały je do stanu duchownego; zbyt wielu zakonnicom i zakonnikom trzeba było znaleźć zajęcie, zatem zostawiano pod ich nadzorem następne zbyt liczne pokolenie dzieci.

Scally’ego interesuje szerszy kontekst irlandzkiego katolicyzmu: opresyjność tego systemu dla całego społeczeństwa, w kontekście klerykalizmu, sztywności, dbania o własne dobro, a nie o dobro ludzi oraz skutki tego teraz. Dobrze oddaje to ten fragment:

Z lektury akt (…) wyłania się następujący model zakładania nowej parafii przez dublińską archidiecezję: archidiecezja kupuje ziemię od miasta po kosztach, stawia kościół za pieniądze z banku, zadłużenie przenosi na miejscową parafię, wymaga od parafian poświęceń, żeby spłacili dług, a jednocześnie podkreśla, że budynki, które finansują – i wykładane na ten cel pieniądze – należą do Boga albo jego ziemskich przedstawicieli.

Na początku nie byłam tym reportażem zachwycona, gdyż było to dla mnie zbyt mętne, takie trochę „pływanie” po temacie, stosowanie klasycznych wymówek, że „nie wszystko było złe”. Rozmowy z duchownymi, którzy rzecz jasna lawirują i zasłaniają się niewiedzą. Podróż do Watykanu. Jest to też reportaż mocno chaotyczny, trudno dopatrzyć się tu jakiejś ciągłości między kolejnymi rozdziałami. Momentami te wywody są nużące, zwłaszcza w ostatnich rozdziałach. Widać natomiast, że autor próbuje wytłumaczyć jakoś (nie usprawiedliwić), zrozumieć to, co się działo, a nie tylko krytykować - i w tym celu naświetla problematykę z różnych stron. Najciekawsze moim zdaniem są te rozdziały, w których Scally podejmuje temat współpracy państwa z Kościołem, a wreszcie odpowiedzialności całego społeczeństwa, które na to pozwalało i milczało. „Wszyscy wiedzieli”. A i dziś nie jest o wiele lepiej – zarówno jeśli chodzi o działania państwa, jak i zachowanie zwykłych ludzi. Tu docieramy do psychologii tego zjawiska: społecznego uwarunkowania, winy, wstydu, traumy, duchowej spuścizny tego wszystkiego. Najprościej jest zwalić winę na jakichś “onych”, złych księży i zakonnice, a tu trzeba raczej spojrzeć w lustro. Scally wskazuje na współodpowiedzialność wszystkich Irlandczyków (duchowni też byli częścią tego społeczeństwa) i czyni tu nawet dość ryzykowne porównanie do odpowiedzialności narodu niemieckiego za nazistowskie zbrodnie. Problem polega na tym, że jak są odpowiedzialni wszyscy, to zaraz się okazuje, że nie jest odpowiedzialny nikt. I że, dziękujemy, można się rozejść. Schować się w bańce prywatnej wiary, wzruszyć ramionami, że „było, minęło”. Czas leczy rany, a gniew mija? Nie dla ofiar - wyrządzonych krzywd, złamanych życiorysów nie da się przecież cofnąć.

Autor zastanawia się też, co “potem”, czy też “zamiast”, gdyż odejście od Kościoła niekoniecznie musi oznaczać odejście od wiary, a wielu ludzi nadal ma potrzeby duchowe. Stąd tak wiele osób mówi o prywatnym podejściu do wiary, w oderwaniu od kościołów i instytucji. Swojsko brzmiące “wierzący, niepraktykujący”. Tylko czy w tym przypadku nadal można mówić o katolicyzmie? Konkretna religia to nie jest przecież zestaw dowolnie wybranych, pasujących nam elementów - to tak nie działa. Bardzo ciekawe wydaje mi się pytanie, czy obecne odwrócenie się Irlandczyków od Kościoła nie jest drugą stroną medalu, reakcją na problem, a nie jego rozwiązaniem: zastąpieniem jednej ideologii drugą, bez głębszej refleksji. Wyrazem takiego samego konformizmu jak zawsze.

A jeśli mamy być szczerzy, jako mały konserwatywny kraj zawsze byliśmy dobrzy w robieniu tego, co wypada - kiedyś chodziło się na mszę w niedzielę, teraz należy trzymać się z dala od Kościoła. (...)
Istnieje uderzające podobieństwo między tym, jak starsze pokolenia mówią o chodzeniu do kościoła, a tym jak młodzi ludzie mówią dziś o unikaniu tych praktyk. Obie grupy stwierdzają, że tak się po prostu robi.
Derek Scally nie tworzy w Najlepszych katolikach czarno-białej narracji, jak w Irlandia wstaje z kolan - nie jest to pozycja dla tych, którzy pragną prostych odpowiedzi. Tu jest właśnie o tym “dlaczego” (a mało o tym “jak”), więc te dwie książki się uzupełniają. Co bardzo istotne, Derek Scally jest Irlandczykiem, Irlandczykiem, który odszedł od Kościoła, a obecnie mieszka w Berlinie, więc jest to spojrzenie z „wewnątrz”, a nie cudzoziemca, który przyjeżdża i tylko ocenia. Myślę, że jest to lepsze podejście z punktu widzenia samych Irlandczyków – ciągle pogubionych, usiłujących jakoś dojść z tym do ładu, przejść z miejsca, kiedy wiara była sprawą publiczną, i zamkniętą w sztywny zestaw religijnych reguł, do miejsca, gdy wiara staje się sprawą osobistą. Widać, że sam autor też się z tym zmaga. Na pewno ciekawe jest też czytanie w Polsce, o tym, jak jakiś inny naród myślał o sobie, że są “najlepszymi katolikami pod słońcem”. Autor bardziej jednak porównuje opresyjny system w Irlandii nie do Polski, ale do … NRD i wyszło mu to tak sobie. Natomiast stosunkowo mało w tym reportażu jest faktów dotyczących tego, jak w praktyce w Irlandii to działało; niewiele o zinstytucjonalizowanej mizoginii, uciskaniu i kontrolowaniu kobiet. O aborcji zgoła nic. Brak tematyki kobiecej w reportażu Scally’ego jest sporym minusem, znowu każącym mi się zastanawiać, czy nie jest to typowe dla narracji męskiej, przyzwyczajonej do pomijania problemów kobiet.

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny temat: kryzys Kościoła katolickiego w Irlandii
Miejsce akcji: Irlandia
Czas akcji: XVIII wiek do nadal
Ilość stron: 440
Moja ocena: 5/6
 
Derek Scally, Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem, Wydawnictwo Czarne, 2024

 


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później