Do zachwytów nad powieściami z Serii Skandynawskiej podchodzę z dystansem, ponieważ z literaturą skandynawską (nie kryminałami) nie zawsze mam vibe. Mam jednak swoich ulubieńców: A lasy wiecznie śpiewają, Księgę Diny i sagę rodziny Neshov.  I teraz Testament do nich dołączy.

Jest to historia wielodzietnej wiejskiej rodziny z całą gamą oryginalnych osobowości oraz długą listą traum, sekretów i plam na charakterze. Sercem tej familii jest Siri, matka czternaściorga dzieci, poczętych niekoniecznie zgodnie z jej wolą, pokornie przyjmująca to, co przynosi jej los. Nemesis natomiast - jakże by inaczej - oziębły ojciec, Pentti, człowiek, w którym drzemie jakiś mrok… Wśród czternaściorga potomstwa, w wieku od lat czterech do około trzydziestu, każde z rodziców ma swoich ulubieńców. Autorka w którymś momencie książki przedstawia każdą z tych osób, oddaje jej głos, co wbrew temu, czego oczekiwalibyśmy od rodziny, pokazuje bardziej jak bardzo ci ludzie różnią się od siebie, a nie co ich łączy. Bo okazuje się, że łączy w sumie niewiele… Głównie swego rodzaju “bunt”: kiedy dzieci stają się na tyle dorosłe i silne, by przeciwstawić się ojcu. To zresztą jest punkt wyjścia tej powieści, której narracja przypominała mi oddawanie pałeczki poszczególnym postaciom. Bardzo dobrze też, że autorka pokazała także perspektywę Penttiego, głowy rodziny, za którym raczej nikt z pozostałego grona nie płacze.

Testament to więc powieść w gruncie rzeczy dość klasyczna o skomplikowanych relacjach w dysfunkcyjnej rodzinie. Może za dużo byłoby mówić o rozpadzie więzi rodzinnych, lecz jej członkowie raczej nie szukają u siebie wsparcia. To nie jest włoska familia, gdzie każdy za każdego by w ogień skoczył - wręcz przeciwnie. Ma się poczucie, że każde z rodzeństwa pójdzie w końcu własną drogą nie oglądając się za siebie. Może nie tak oczywiste jest natomiast to, że każda z tych osób na swój sposób dokłada cegiełkę do toksycznej atmosfery, panującej w domu, że nikt tu nie jest bez winy - aczkolwiek jak zwykle zły przykład idzie z góry. Wyraźnie wyczuwalny jest tu ów skandynawski vibe - ten chłód, dystans. Ten klimat panuje pomiędzy bohaterami, będącymi przecież dla siebie najbliższą rodziną, a żyjącymi wydaje się każdy sobie a muzom. To takie przekonanie płynące raz, z tradycyjnego patriarchatu, a dwa z trudnych warunków bytowych: że człowiek ma być silny, ma wytrzymać, że każdy musi radzić sobie sam, a osobiste szczęście jest mało istotne wobec wyzwań egzystencjalnych. O feminizmie rzecz jasna mało kto słyszał, więc kobietom nie przychodzi do głowy, że mogą zawalczyć o siebie i przeciwstawić się mężczyźnie, będącemu oprawcą.

Ta rodzinna saga uzupełniona jest przez cofnięcie się do czasów młodości Siri i Pentiego, opowieść o ich korzeniach i o tym, jak ta dwójka się spotkała i pobrała. Czasy te są dość odległe, bo przedwojenne - Penttie to rocznik 1920 - a główny wątek rozgrywa się w latach 60-tych i 70-tych XX wieku. Co oczywiście implikuje też tło społeczno-gospodarcze w Skandynawii, na terenach wiejskich… Trzeba tu dodać, że autorka umiejscowiła swoją powieść niby w Finlandii, ale na pograniczu Szwecji, Siri natomiast ma też krew Saamów, a także Rosjan, gdyż jej rodzina pochodzi z Karelii - utraconej przez Finlandię na rzecz Rosji wskutek II wojny światowej. To są niuanse dla nas może mało czytelne, ale ważne dla czytelników z ww. krajów, bo oddające ich historię i ciekawe relacje między Finami a Szwedami.

Morał z tego jest niewesoły, bo jak to klasycznie wszyscy twierdzą, że “najważniejsza jest rodzina”, tak w praktyce często się okazuje, że prawdziwsze jest powiedzenie, iż z rodziną dobrze się tylko na zdjęciu wychodzi, a najważniejsze tak naprawdę są pieniądze. To niby wszyscy są dla siebie mili, ale jak przychodzi co do czego, pojawia się jakaś większa kasa, to nagle wszyscy zaczynają skakać sobie do gardeł. Klasyka, prawda? Zresztą ja się zawsze zastanawiam, czy w ogóle istnieje coś takiego jak “normalna” rodzina (niedysfunkcyjna), skoro w zasadzie każdy człowiek ma do opowiedzenia jakieś własne traumy wyniesione z domu rodzinnego. To jest nasze kolejne tabu i schemat kulturowy - wmawia się nam, że rodzina to zawsze coś pozytywnego i że niezależnie co by się działo, to krewnych należy kochać (a o ewentualnych brudach najlepiej milczeć). Tymczasem nieraz rodzina jest kłębowiskiem najgorszych emocji, a z bliskimi nie chcemy mieć nic wspólnego. Dlaczego niby mielibyśmy kochać ludzi, których sobie nie wybieramy?

Porównując Testament do innej powieści autorki, Babetty, to jestem zaskoczona jak różne są to powieści i o ile bardziej przemówił do mnie Testament, choć przecież teoretycznie Babetta to są “moje klimaty”. Testament jest bardziej surowy, ale sposób przedstawienia bohaterów dużo bardziej interesujący, wielopoziomowy. Oni są po prostu bardzo ludzcy, a autorka nie walczy specjalnie - takie odniosłam wrażenie - o naszą sympatię dla tych postaci, tylko bardziej o wydobycie ich prawdy. Taka prawda, którą ma każdy z nas, a którą przykrywamy maskami na społeczny użytek, niekoniecznie jest przyjemna. Język Testamentu jest prosty, lecz naszpikowany emocjami, narracja płynie i mocno wciąga, gdyż w miarę postępu powieści narasta napięcie (wiadomo, że w tle jest jakaś zbrodnia). Humor wkrada się do wstępu do każdego z rozdziałów. Przydałoby się tylko przy liście postaci, otwierającej książkę, dodać wiek dzieci, bo trochę można się w tym pogubić.

Metryczka:
Gatunek: powieść
Główni bohaterowie: rodzina Toimich
Miejsce akcji: Finlandia
Czas akcji: lata 60-80te XX wieku
Ilość stron: 512
Moja ocena: 6/6
 

Nina Wähä, Testament, Wydawnictwo Poznańskie, 2022

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później