O kupowaniu książek słów kilka

Było już o wydawaniu, teraz obiecany wpis o kupowaniu książek. Prawie lat temu 10 pojawił się w Polsce temat ustawy o jednolitej cenie książki, forsowanej wówczas przez PIK. Napisałam na ten temat kilka postów na blog, możecie je znaleźć TU , TU i TU. Temat wtedy umarł i myślałam, że sprawa jest zamknięta, ale okazuje się, że ostatnio znowu wychynęła, jak zombie normalnie. I wiecie co, mnie się już nie chce… nie chce mi się znowu o tym gadać, tłumaczyć i protestować, niech sobie robią, co chcą. Co więcej, nawet zaczęłam się do tego przekonywać, gdyż, jak pisałam poprzednio, sytuacja wydawnictw - zwłaszcza małych - jest trudna i coś z tym trzeba zrobić. Zasadniczo argumenty, które podawałam te 10 lat temu są nadal aktualne, z pewnymi jednak niuansami.

Jak czytam uzasadnienie do ustawy publikowane na stronie Świadomych Wydawców, to do większości rzeczy się przychylam. Jednak nie chciałabym, żeby wydawnictwa upadały, pisarze nie mieli z czego żyć, chciałabym bardziej zróżnicowanej oferty i denerwuje mnie to, że gros pieniędzy zgarniają dystrybutorzy. Nie ma tu już wciskania kitu, że uJCK przełoży się na wzrost czytelnictwa - ŚW wprost przyznają, że celem nie jest wzrost czytelnictwa, ale zwalczanie nieuczciwej konkurencji i patologii na rynku książki. Nadal jednak narracja idzie w kierunku regulowania cen, a nie regulowania marży i wewnętrznej struktury kosztów - dlaczego? Nadal nie wierzę w to, że ceny książek nie wzrosną; każdy wie, że to naiwność, a najnowszym dowodem na to są ceny ebooków (czy ich spadły po tak długo postulowanym obniżeniu VAT? - no nie, wręcz przeciwnie). Nielogiczne jest też tłumaczenie, że ceny nie wzrosną, gdyż wydawnictwa konkurują ze sobą -tak, ale wydawnictwa konkurują tytułami, a nie cenami! Książka to nie masło, co do którego zasadniczo jest mi obojętne jakiej “produkcji” kupię, byle było tanio. Szukam konkretnych tytułów, a skoro tak, to przecież nie kupię innego, dlatego, że jest tańszy! Ciekawe jest też to, że w tej argumentacji nie ma hasła "KSIĄŻKI W POLSCE SĄ DROGIE, a dzięki ustawie stanieją" - byłoby to o wiele bardziej skuteczne i spójne (gdyby odnieść się do ceny okładkowej, podobno zawyżonej), no ale nikt nie śmie podnieść tego argumentu, bo nawet sami wydawcy w to nie wierzą. No a już arogancją wydaje mi się tekst, że czytelnictwo nie spadnie, gdyż i bez ustawy czytamy mało. XD. Czyli - tym, co czytają można bezkarnie podnieść koszty. Czytelnikom bardzo nie podoba się też nadal lansowana idea o ratowaniu małych księgarń (czyli doprecyzujmy: księgarń kameralnych), postrzeganych generalnie jako prywatne biznesy, przegrywające niestety na wolnym rynku. Artykuł na ten temat został opublikowany na portalu LC i wystarczy spojrzeć na liczbę komentarzy, by uświadomić sobie, jakie emocje to wzbudza.

Przyznam, że jak patrzę na to, to mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony mamy narrację, że KSIĄŻKI W POLSCE SĄ TANIE, forsowaną przez niektórych wydawców. I porównywanie cen książek do cen w Europie Zachodniej, bez uwzględnienia już nawet nie zarobków, ale kontekstu kulturowego i nieszczęsnego poziomu czytelnictwa. Na to odzywają się czytelnicy, twierdząc, że dla nich książki są DROGIE, a nawet, że są "dobrem luksusowym". I że maksymalny próg ceny książki to dla nich 30 zł… Serio, niby książki faktycznie drożeją znacznie wolniej od innych produktów, ale za 30 zł to już dziś nowości w księgarni się raczej nie kupi, nawet z owym 40% rabatem. Średnia cena książki to +/- 40 zł, a ja stwierdziłam w ostatnich miesiącach, że praktycznie każda pozycja, którą chcę kupić, kosztuje ok. 50 zł - i wzwyż (i nie mówimy o cenie okładkowej). Dla mnie to wzrost cen o 100%.

Dochody w Polsce jednak rosną, nawet mimo ostatnich ciężkich lat. Nie jesteśmy aż tak BIEDNI, jak sami sobie wmawiamy (mam wrażenie). A te mityczne rabaty udzielane od ceny okładkowej jakby coraz większe są. I last but not least: zamiłowanie do czytania, poza młodzieżą, najczęściej deklarują ludzie o wyższych dochodach. Mimo to, w Polsce cały czas pokutuje mit - tak, uważam, że teraz to już jest mit, że “książki są drogie i nas na nie nie stać”. Mimo tego, że stać nas już na wiele innych, i znacznie droższych rzeczy. Kurcze, niech osoba, zarabiająca powiedzmy średnią krajową (czyli ok. 8 tys. brutto), nie ściemnia, że nie stać jej na kupienie kilku książek na rok. A mówienie, że książka jest w XXI wieku, w cywilizowanym kraju, dobrem luksusowym, to już w ogóle śmiech na sali. Luksus za 40 zł? Definicja dobra luksusowego jest zresztą zupełnie inna: to coś, co jest rzadkie, ekskluzywne, o wysokiej cenie (i jakości), którego wartość użytkowa jest niska w porównaniu do ceny. A nie coś, czego nie kupujemy, bo inne wydatki wydają się nam ważniejsze. Porównując ceny książek z cenami innych dóbr, 40-50 zł to tyle, co powiedzmy obiad na mieście (w niezbyt drogiej knajpie). Albo dwie kawy ze Starbucksa… Tak samo jest zresztą z czasem na czytanie książek: to nie jest tak, że go nie mamy, tylko że wolimy przeznaczyć go na coś innego. Widać jasno, że tanio-drogo, to są pojęcia względne. I tu trzeba wrócić właśnie do owego kontekstu: tego, że w Polsce kultura nigdy nie była, i nadal nie jest traktowana priorytetowo, jako coś ważnego także dla jednostek, więc wydatki na tęże kulturę są dla większości ludzi na szarym końcu, traktowane jako “luksus”, niezależnie od poziomu zarobków. Nie zawsze to znaczy, że nie chcemy korzystać z kultury, tylko, że jakby… niechętnie za to płacimy.  

Z drugiej strony bookstagramerzy, boktuberzy co chwilę bez żenady chwalą się zakupami książkowymi (zauważam, że zjawisko to się nasila, bo coraz więcej jest osób prowadzących tzw. bookmedia, co teoretycznie świadczy o tym, że czytanie jest modne, ale może też świadczyć o tym, że modne jest raczej bycie influencerem...). Kupują nałogowo, raczej coraz więcej, niż mniej i jest to traktowane jako powód do dumy: marzyłam w dzieciństwie o czasach, kiedy będzie mnie stać na te wszystkie książki. Bogu dzięki, spełniło się. Kupuję nałogowo. Książki, ebooki, audiobooki. Na Insta widuję ciągle posty o tym, że “znowu coś kupiłam, a przecież miałam już nie kupować i wyczytywać swoją biblioteczkę”. Niby to ktoś się skarży, a tak naprawdę to chwali… I że książki potem zalegają nieprzeczytane..to ma nawet swoją nazwę: tsundoku. I oczywiście komentarze, że “nie ma czegoś takiego jak za dużo książek”. Ostatnio rzucił mi się w oczy trend na liczenie książek w domowej biblioteczce. Znam to doskonale z forum perfumowego - ciągłe narzekanie, że się ma “za dużo”, po czym kupowanie kolejnych flakonów, które oczywiście stoją nieużywane. Albo ordynowanie sobie “zakupowego odwyku”. Sama miałam hasło: Z perfumami jest jak z alkoholem - liczy się tylko kolejna flaszka. Czym kupowanie książek się od tego różni? Czy to nie jest ten sam konsumpcjonizm i zakupoholizm? Tak samo, jak kupowanie ładnych wydań, głównie klasyki od których się teraz zaroiło w księgarniach - wygląda mi zupełnie jak kupowanie perfum dla flakonu XD. I jak to w końcu jest: to są te książki drogie, czy nie, że tyle ich kupujecie? Czuję swąd hipokryzji.

Jest też drugi, przeciwstawny trend, w duchu “minimalizmu” - czyli: nie kupuję książek, mam Legimi, a jak już kupuję to wyjątki, które “naprawdę chcę mieć”. I bardziej tu chodzi o zasady, a nie o drożyznę. Minimalizm jest modny, i eko, i w ogóle.  Tak, to też znam z forum perfumowego, gdzie zdarza się, że pouczanie innych perfumoholików, że "zbieractwo to nie pasja" i że coś z nimi jest "nie tak". Ta postawa - moim zdaniem - ma wiele wspólnego z chęcią wyróżnienia się i pokazania innym, że jest się lepszym, bo człowiek potrafi się kontrolować. Hmmm, hmm, no a jak to się ma do ratowania podupadającej branży, która łaknie naszych pieniążków jak kania dżdżu? Plus: nie sztuka “nie kupować książek”, jak się większość nowości dostaje od wydawnictw, prawda?

OK. Ale wracając do uJCK, nawet jak coś jest tanie, to nikt nie chce, żeby było drożej. Jasna sprawa. Dlatego argumentacja o tym, że “tanio to już było” wzbudza taki opór. Poza tym wszystko to się skupia wokół KUPOWANIA, a nie wokół czytania, a tak naprawdę przyczyną patologii na rynku książki jest to, że za mało osób czyta i że czytelnictwo to nie jest coś, w powszechnej świadomości (a nie czytelniczej bańce), co jest wartościowe. Nikt przy okazji ustawy nie mówi o tym, jak skłonić ludzi, by czytali więcej - mam wrażenie, że tu chodzi jedynie o KUPOWANIE. Tak to już jest w kapitalizmie  - to już nie jest problem sprzedawcy czy przeczytasz książkę, czy będzie ona latami zalegać na półce. Bylebyś kupiła. Jak każdy towar. Przemilcza się biblioteki, bo to, czy książka trafi do biblioteki nie leży w kręgu zainteresowań wydawców. Wśród czytelników też panują tego typu poglądy. Niektórzy zachowują się tak, jakby jedyną możliwość przeczytania książki dawał jej zakup. Ba, ostatnio nawet ze zdumieniem dowiedziałam się, że “pokazanie na instagramie książki z biblioteki to wstyd”. Domyślam się, że dlatego, że nie kupiona, a "biblioteki są dla biedaków" (ta narracja: zarabiam minimalną krajową, więc jeżdżę autobusem i korzystam z biblioteki). Zatem znowu konsumpcjonizm. I oczywiście, że to zjawisko ma także zastosowanie do książek. Przy czym książkoholicy mają tendencję do usprawiedliwiania się, że przecież kupowanie książek jest "lepsze", niż kupowanie ciuchów, czy torebek, bo nieszkodliwe, nie tak kosztowne, itp. Ostatnio nawet natknęłam się na taką dyskusję na IG, gdzie argumentowano, że konsumpcjonizm nie tyczy się książek, gdyż produkcja książek ma niewielki wpływ na środowisko, a książki są ponadczasowe. I jedno i drugie nie jest prawdą, a nawet jak by było, to w konsumpcjonizmie chodzi przede wszystkim o nadmiarową produkcję dóbr i ich nabywanie, przekraczające nasze potrzeby, a nie o to czy dany towar jest trwały, albo szkodliwy dla środowiska, czy nie. Zresztą, trudno książki uznawać za specjalnie trwałe, skoro gros publikacji to są dla czytelnika przedmioty jednorazowego użytku...

Koniec końców mam poczucie, że na ten niewielki procent ludzi, którzy nie tylko czytają, ale i kupują książki wywierana jest coraz większa presja i składany coraz większy ciężar: książek coraz więcej, branża słabo przędzie, nakłady niewielkie, nie opłaca się, kupujcie… Tymczasem każdy ma przecież jakiś limit, i finansowy, i miejsca na półkach (nad ebookami się nie będę pochylać, bo ich ceny są tak absurdalne, że przestałam je kupować). I czasowy. Plus magiczne myślenie, że ludzi można jakoś zmusić do tego, żeby kupowali drożej - czyli: książki podrożeją, ale ludzie i tak będą kupować. Tak, prawdopodobnie ci, co kupują, będą kupować, a ci, co nie kupują - nadal nie będą. Niezależnie od tego, czy książki będą “tanie”, czy “drogie”, bo podstawowym problemem jest słabe czytelnictwo, a co za tym idzie brak motywacji u większości Polaków, by książki kupować.

Jednakowoż w końcu w kwestii nieszczęsnej ustawy pojawił się też głos odmienny - a za to z argumentami, które ja podnoszę od dawna. Głos rozsądku. Jest to głos Porozumienia Wydawców, zrzeszającego największe polskie wydawnictwa (Literackie, Znak, Zysk, itd). Opowiadają się oni przede wszystkim za regulacją kwestii nadmiernych rabatów, a nie zamrażania cen książek:

Zlikwidowanie poprzez ustawę tylko jednego czynnika, czyli uniemożliwienia czytelnikowi kupienia książki w obniżonej cenie, niczego nie rozwiąże. Rabaty udzielane przez wydawców, będące pochodną zawartych umów handlowych, pozostaną na niezmienionym poziomie, przez to cena książki nie spadnie, a straci czytelnik, którego siła nabywcza nie jest nadzwyczajna. Kupi mniej książek. Tylko jednoczesna regulacja ceny i rabatów dla dystrybucji może spowodować obniżenie ceny książki.
Jeżeli zabroni się udzielania upustów dla czytelnika (sztywna cena książki), a jednocześnie nie zlikwiduje czynników, które wpływają na wzrost ceny książki (wysoki rabat dla dystrybutorów), rynek się skurczy. Stracą na tym wszyscy, czytelnicy, wydawcy i księgarze indywidualni. 
Wydawcy apelują także o rozmowy niewykluczające żadnego uczestnika obrotu książką i przede wszystkim uwzględniające interes tego, dla którego wszyscy pracujemy: czytelnika!

Serio, trzeba było kilkunastu lat, żeby ktoś z tej branży na to wpadł? 

Widzicie więc, że w temacie jest niezły kociokwik. Ja, jako mól książkowy i osoba, która jednak sporo książek kupuje (często z konieczności, gdyż tych książek, które chcę przeczytać nie ma w bibliotece), czuję się jak między młotem, a kowadłem. Jak ktoś to zabawnie podsumował: 

  • kupujesz książki - źle, bo innych może nie być stać (i będą zazdrościć!) + nakręcasz konsumpcjonizm,
  • kupujesz w księgarni kameralnej - źle, bo przepłacasz,
  • kupujesz przez internet - źle, bo nie wspierasz wydawnictw, autorów i skazujesz na śmierć księgarnie kameralne,
  • dostajesz książki od wydawnictw - źle, bo inni nie dostają,
  • nie kupujesz książek - nie wspierasz rynku!
  • wypożyczasz z biblioteki - pewnie jesteś biedakiem, bo cię nie stać na zakup, a jak nie, to januszowanie - wróć do punktu poprzedniego,
  • nie wypożyczasz z biblioteki - nie wspierasz bibliotek, nie jesteś eko, i przesrywasz kasę.

Czytasz mało? - źle. A już najgorzej, jak nie czytasz. Tak myślicie? Pudło. Bo dla wielu ludzi jak czytasz, to… też źle. Jesteś dziwakiem i snobem, co z pewnością GARDZI innymi formami rozrywki i osobami nieczytającymi. A w ogóle, to kto teraz ma czas na czytanie książek??? Wychodzi na to, że najgorzej to jak się czyta dużo - człowiek się namęczy, a potem się okazuje, że nie wolno o tym mówić, bo zaraz ktoś się doj….bie, że “chwalisz się ilością przeczytanych książek”, “jesteś molem książkowym oderwanym od rzeczywistości” albo “tyle czytasz, a i tak rozumu ci nie przybywa/vel: tymi książkami to chyba w piecu palisz” (wszystkie epitety autentyczne, rodem z ms). Najwyższy level obciachu jest jednak wtedy, kiedy nie daj book czytasz dla pozyskania wiedzy, a nie tylko dla rozrywki. Wtedy to już naprawdę ma się przechlapane.

Konkluzji z tego brak, bo i jaka może ona być? Ja na pewno z czytania (i czytania tego, co chcę) nie zrezygnuję, niezależnie od tego, jakie aktualnie są trendy w social mediach. Jeśli chodzi o kupowanie natomiast, to dojrzewam chyba do decyzji, by książkę kupować wtedy, kiedy mam zamiar ją przeczytać,  a nie odkładać lekturę własnych książek na święty nigdy. Wy róbcie, jak chcecie.

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później