Popłynę przed siebie jak rzeka

Victoria mieszka ze swoim ojcem, bratem i wujkiem na farmie. Uprawiają brzoskwinie. Dziewczyna czuje się osamotniona, gdyż ze strony swoich męskich krewnych nie odczuwa ani wsparcia, ani zainteresowania, poza tym, by śniadanie było gotowe, a dom posprzątany. Pewnego pięknego dnia (który wcześniej, czy później musiał nadejść) Victoria zakochuje się i przeobraża w kobietę… Prowincjonalna Ameryka, połowa XX wieku, cisza, spokój, natura, ale też małomiasteczkowa mentalność: strach przed obcymi, rasizm i dobrze trzymająca się dyskryminacja płci pięknej. Co wyszło tym razem z tego schematu?

Wiele osób zarzuca autorce Małego życia, że zrzuciła na głównego bohatera tyle nieszczęść, że coś takiego nie zdarza się realnym życiu. Nie zgadzam się z tym, gdyż życie potrafi być paskudne, a karma to ściema. A w literaturze wszystko zależy od tego, jak się to przedstawi. I w przypadku powieści Shelley Read miałam właśnie takie odczucie - że autorka postawiła sobie za punkt honoru, by jej bohaterce nie oszczędzić żadnego nieszczęścia, aż do granicy absurdu; padają jej nawet zwierzęta… Na domiar złego Victoria przyjmuje rolę ofiary, a rozwiązania, które wybiera są z gatunku tych po linii najmniejszego oporu. Ponieważ narracja jest pierwszoosobowa (co mi się podobało), to widzimy, że nawet w swoich myślach nie ma ona specjalnie woli walki, przeciwstawienia się temu, co ją spotyka. Odnosiłam wrażenie, że narratorka opowiadając koleje swojego życia cały czas się nad sobą użala. Aczkolwiek można by też uznać, że przyjmuje to wszystko z iście stoickim spokojem… Fakt, Victorię poznajemy jako bardzo młodą dziewczynę, nastolatkę. W prawdziwym życiu trudno oczekiwać od nastolatki wielkiej odwagi, czy nonkonformizmu - wiadomo, że nastolatki mają pstro w głowie i robią straszne głupoty. Problem polega na tym, że w powieści oczekujemy czegoś innego, zwłaszcza jeśli bohater/bohaterka walczą o przetrwanie. Oczekujemy brania życia w swoje ręce, aktywności, nie bierności, silnej osobowości, heroizmu. Nie lubimy życiowych melepet (nawet jeśli sami takową jesteśmy ;) Nic więc dziwnego, że zachowanie młodej Victorii nie przysporzyło jej sympatii w moich oczach i niespecjalnie potrafiłam z nią empatyzować. Potem Victorię widzimy już jako coraz starszą, dojrzalszą kobietę. Wydaje się, że okrzepła i potrafi brać więcej na swoje barki. Bierze się w garść. Ale po jednym zrywie i tak wszystko zamiera i zastyga w szarej rzeczywistości. Lata mijają, a Victoria bardziej wegetuje, niż żyje i nie robi w zasadzie nic, żeby “wyjść ze strefy swojego komfortu”. Tytuł jest adekwatny, gdyż bohaterka płynie z prądem, przypominając momentami wręcz śniętą rybę. A chyba nie o to chodzi w tej filozofii. Życiowe? Tak. Ale znowu się pytam, czy to jest to, czego oczekujemy od literatury… 

Nietrudno zauważyć, że Read bardzo w tej powieści postawiła na przedstawienie przyrody i więzi głównej protagonistki z naturą. Akcja rozgrywa się w małych miasteczkach, na amerykańskiej prowincji. Dużo miejsca w powieści zajmują opisy przyrody, a Victoria żyje według rytmu, który nazwalibyśmy dziś “slow life”. Wprowadza to taki kojący klimat w powieści, nie ma w niej żadnego pośpiechu, występuje stosunkowo mało postaci, panuje atmosfera zadumy i refleksji. Moim zdaniem jednak było tego ciut za dużo, opisy przyrodnicze dominują nad akcją (lepiej byłoby, gdyby autorka dołożyła do tego dla równowagi więcej tła społeczno-obyczajowego, w tym szerzej omówiła kwestię dyskryminacji rdzennych Amerykanów) i powieść staje się po prostu smętna i monotonna, płynąca cały czas na jednej nucie.  

I tu przechodzę do licznych porównań Popłynę do Gdzie raki śpiewają. Istotnie, te dwie powieści sporo łączy: mamy tu bohaterki, zmuszone do samotnego stawiania czoła życiu i mamy zachwyt naturą. Tylko że Popłynę nie dorównuje Rakom ani pod względem osobowości bohaterki, ani wzbudzanych przez nią emocji, napięciu towarzyszącemu rozwojowi akcji, ani magii stworzonej przez cudowne opisy przyrody. W Popłynę wszystko to wydaje się dość płaskie, brakuje w tej powieści “iskry”. A Victoria wcale nie sprawia wrażenia jakiejś specjalnej miłośniczki przyrody - po prostu w takich “okolicznościach”, przyszło jej żyć. Byłby z tego film na Hallmarku, lub innym kanale familijnym, autorka chyba bardzo chciała wzruszyć czytelniczki tą historią, ale w moim przypadku niespecjalnie to wyszło. 

Metryczka:
Gatunek: powieść
Główna bohaterka: Victoria Nash
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: XX wiek
Ilość stron: 328
Moja ocena: 4/6
 

Shelley Read, Popłynę przed siebie jak rzeka, Wydawnictwo Marginesy, 2024

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później