Wszystko, co lśni

Na ten rok zapowiadane jest polskie wydanie kolejnej powieści Eleanor Catton, uznałam więc, że najwyższy czas uporać się z Wszystko, co lśni, która zasłużyła sobie u mnie na miano weterana- półkownika - równe 10 lat odkładania lektury. Tak to jest, jak pisze się powieść na 900 stron…

Niespecjalne lubię powieści z typowo “męskim” vibem, a taki tu panuje: kopacze złota, atmosfera “dzikiego zachodu”, handel opium. Jest to mianowicie powieść historyczna, której akcja rozgrywa się na Antypodach, w Nowej Zelandii, w środowisku białych kolonistów, którzy przybyli tam, by poszukiwać złota. Mamy skomplikowaną intrygę, napędzana chciwością - ktoś zmarł w podejrzanych okolicznościach, ktoś zniknął, ktoś został okradziony… po drodze wychodzi bardzo dużo szczegółów dotyczących tych okoliczności, w które zamieszanych jest równie wiele osób. Rozplątanie tego galimatiasu zajmuje autorce bardzo dużo miejsca, zwłaszcza, że powieść charakteryzuje się typowo XIX-wiecznym tempem i manierą… Niewiele się w niej dzieje w czasie rzeczywistym, połowa powieści to retrospekcje opowiadane przez różne osoby, reszta to głównie spotkania i rozmowy głównych bohaterów. Z początku niespecjalnie mnie porwało i nie była to książka, po którą sięgałam z niecierpliwością, by dowiedzieć się, co będzie dalej - raczej brałam ją do ręki, bo, jak napisałam wyżej - postanowiłam sobie, że w końcu ją przeczytam. A jednak gdzieś po jakichś 300 stronach (sic!) wciągnęłam się na tyle, że ani się nie obejrzałam, jak miałam za sobą już ⅔  powieści. Im więc bliżej końca, tym jest lepiej. I tak, mam spory dylemat z oceną Wszystko, co lśni. Bo z jednej strony - jak napisałam wyżej, mimo, iż nie do końca trafia ona w mój czytelniczy gust, to czytało mi się ją dobrze. Z drugiej strony mam do niej sporo uwag, co robi wrażenie, jakby powieść mi się nie podobała… Zobaczmy. 

Przede wszystkim myślę, że autorka nie wykorzystała szansy na ciekawe sportretowanie Nowej Zelandii. Nie jest to powieść w modnym teraz nurcie krytyki kolonializmu, choć o ten temat zahacza. Mimo tego, że akcja rozgrywa się w Nowej Zelandii, autorka niewiele miejsca poświęca specyfice tego miejsca i procesowi kolonizacji. Nie znajdziemy tu nic o rdzennych mieszkańcach, ich obyczajach, niewiele jest na temat przyrody i cywilizacji wkraczającej na jej tereny (znacznie więcej na ten temat zapamiętałam z Drwali). Byłoby to bardzo atrakcyjne dla czytelników z innych krajów, w tym tych z półkuli północnej, dla których Nowa Zelandia to jednak jest miejsce odległe i mało znane, a z literaturą z tamtej części świata mamy mało do czynienia. Poza tym większość bohaterów to imigranci, więc wypadałoby też pokazać, jak odnoszą się do swojej nowej ojczyzny Jeden z nielicznych fragmentów na ten temat to ten, który opisuje przybycie jednego z bohaterów do Nowej Zelandii: 

(...) spojrzał w niebo i odczuł, jak obce jest to miejsce, w którym się teraz znajdował. Niebo było tu jakby odwrócone, gwiazdozbiory nieznane, a Gwiazdę Polarną miał pod nogami, zupełnie zasłoniętą. Z początku szukaał jej jak głupi, chcąc ustalić szerokość geograficzną na podstawie nachylenia swojej zesztywniałej ręki, jak kiedy był chłopcem, mieszkającym po drugiej stronie globu. Znalazł Oriona - był odwrócony, kołczan miał pod sobą, a miecz zwisał mu z pasa do góry nogami. Wielki Pies dyndał niczym martwe zwierzę na rzeźnickim haku. Moody pomyślał, że jest w tym coś bardzo smutnego, jak gdyby starożytne mity nie miały tutaj znaczenia. Po dłuższym czasie odnalazł Krzyż Południa i spróbował przypomnieć sobie sposób na zlokalizowanie bieguna, ponieważ tu, w czerni antypodów, gdzie wszystko stało na głowie i było zdeformowane, brakowało jakiejkolwiek wskazującej go gwiazdy. (...) Do znalezienia Krzyża Południa wykorzystywało się jakiś algorytm: długość palca, jakieś równanie.

Wszystko, co lśni przypomina raczej Dickensa albo Londona, niż nowoczesne powieści. Oczywiście to efekt stylizacji językowej, ale też doboru tematyki: to walka o byt, często pozbawionej skrupułów, podziały społeczne, ludzie z najniższych społecznych warstw, pogardzani i pomiatani (jak prostytutki, osoby innych ras). Głos Catton oddaje głównie białym mężczyznom, którzy przybyli na drugi koniec kuli ziemskiej, by zacząć nowe życie lub/i się wzbogacić. Tak naprawdę niewielu z nich jest poszukiwaczami złota. Są wśród nich polityk, urzędnicy, bankowiec, kapitan statku, właściciele nieruchomości w mieście, duchowny. Jest kilku Chińczyków, ale są oni traktowani jako obywatele drugiej kategorii; pojawia się tu w tle kontekst opiumowego nałogu i wojen opiumowych. Jedyny Maorys jest postacią trzecioplanową. Bohaterów jest wielu, autorka dobrze poradziła sobie z ich wprowadzeniem w kontekst, tak że nie mylą się oni ze sobą, ale o wiele gorzej poszło jej z ich charakterystykami. Każdy z panów bowiem jest krótko opisany, ale opisy te są tak zawiłe i wyszukane, że trudno je w ogóle zrozumieć. W efekcie żaden z bohaterów nie wzbudza specjalnych emocji - nawet czarny charakter - nie da się ich odróżnić od siebie, ani szczególnie lubić, może poza zagubionym młodym poszukiwaczem złota. 

Zagadką są dla mnie we Wszystko, co lśni postaci kobiece. Wśród grupy panów są zaledwie dwie kobiece bohaterki, będące… paniami lekkich obyczajów. Jedna z nich to postać negatywna, zawodowa krętaczka, natomiast druga, Anna jest tą osobą, do której zbiega się wiele wątków powieści. Rzuca się w oczy, jak źle jest ona traktowana, jako kobieta, i to jako kobieta wykonująca taką, a nie inną profesję, w dodatku opiumistka. Pozostali wyrażają się o niej z najwyższą pogardą (głównie jako “dziwka”), uważają, że z racji tego, kim jest nie zasługuje na nic - na szczęście, miłość, już nie wspominając o bogactwie. Jest tylko zabawką, którą można pomiatać, wykorzystywać, krzywdzić - i nikt z tego tytułu nie będzie miał pretensji. Dziewczyna za to, że straciła przytomność i prawie umarła - trafia do więzienia… W tym też nikt nie widzi nic dziwnego. Sama Anna przyjmuje takie traktowanie z pokorą, a jej punktu widzenia de facto nie poznajemy. Zachowanie Anny było dla mnie dziwne, niezrozumiałe i nie wiem, co autorka tu “miała na myśli”. Uznałam, iż ten wątek jest celowym zabiegiem, ukazującym mizoginię tamtych czasów (trochę na zasadzie, że dziś trudno takie rzeczy traktować poważnie..). Tyle, że nie za bardzo umiałam umiejscowić tego w kontekście całości powieści. 


Obawiam się, że wartość literacką tej powieści będzie przeciętnemu czytelnikowi trudno dostrzec. Zasadza się ona bowiem nie na ciekawej akcji, ale raczej na pięknym, wyszukanym języku oraz przemyślanej konstrukcji powieści. Mamy tu dużo czytania między wierszami, meandrowania w czasie, wielogłosu bohaterów – co wymaga od czytelnika uważności i sprawnego kojarzenia faktów, by móc to wszystko poukładać w całość. Ja na przykład pogubiłam się w tych wszystkich zagubionych na morzu lub skradzionych kufrach… Trudne początki też mogą wiele osób zniechęcić - 300 stron na rozkręcenie akcji to sporo… Wydaje się, że autorka stosuje zasadę złotego podziału w odniesieniu do kolejnych następujących po sobie części. Tylko kto to dostrzeże? To są takie pisarskie sztuczki, cechy, jakie może docenić naprawdę wyrobiony czytelnik. To samo z ciekawą, odwróconą konstrukcją ostatnich rozdziałów - wielu czytelników może się nawet nie zorientować, gdyż to już jest finisz, po dość męczącej przeprawie i myślimy już tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do ostatniej strony. Zresztą zakończenie wygląda tak, jakby autorka sama się zmęczyła tą powieścią i nie miała ochoty jej dalej ciągnąć. Wskutek czego zostawia urwane wątki i czytelnika z wieloma pytaniami. Jednym z nich może być: czy do opowiedzenia tej historii trzeba było naprawdę aż tak wielu słów? A już w ogóle nie wiem o co autorce chodziło w tymi nawiązaniami do astrologii, gdyż treść książki nijak się do gwiazd, planet i znaków zodiaku nie odnosi. Poza tym, że głównych bohaterów jest 12-tu i być może ich charaktery jakoś tam odpowiadają znakom zodiaku, ale, jak już wspomniałam ich opisy były dla mnie tak nieczytelne, że trudno mi to potwierdzić i dopatrzyć się kto był kim. Części powieści też jest 12. Myślę, że bardziej zasadne byłyby tu nawiązania do alchemii, z uwagi na znaczenie złota w całej powieści. 

Trzeba oddać nowozelandzkiej pisarce, że jest to bardzo dobrze napisana proza, z wieloma niuansami, dopracowanym językiem i konceptem. Odwzorowuje ona klimat tamtych czasów: gorączkę złota, rozwijający się kapitalizm, dominację cywilizację zachodniej nad resztą świata. Jednak trudno mi było dopatrzyć się we Wszystko, co lśni jakiegoś głębszego przekazu, uchwycić intencje autorki. Była to dla mnie po prostu dość zagmatwana i grubaśna powieść przygodowo-kryminalna z epoki, której zakończenie mnie rozczarowało. Reasumując - nie wszystko złoto, co się świeci.

Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Główni bohaterowie: wielu
Miejsce akcji: Nowa Zelandia
Czas akcji: XIX wiek
Ilość stron: 930
Moja ocena: 4/6
 

Eleanor Catton, Wszystko, co lśni, Wydawnictwo Literackie, 2014

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później